Kto dezerteruje, nie nadaje się do pracy w tym zawodzie - mówi Zofia Augustyn, pielęgniarka z oddziału covidowego
- Najtrudniejsza była bezsilność. Przywozili kogoś o godzinie 18, a o 22 pacjent pogarszał się tak, że musiał trafić na OIOM pod respirator. Praca na oddziale covidowym to duże obciążenie fizyczne i psychiczne - mówi Zofia Augustyn, pielęgniarka, która pracowała na jednym z trzech oddziałów covidowych w Szpitalu Specjalistycznym im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.
Na początek: typowy dla personelu medycznego zielony strój - bluza i spodnie, a na buty - foliowe ochraniacze. Następnie maseczka i czepek. Teraz pora na kombinezon. Gumowy, nieprzepuszczający powietrza (i wirusów), ogromny, w którym można się poczuć jak w foliowym worku. Potem dwie pary rękawiczek z grubej, niewygodnej gumy. Następnie kaptur, ciasne gogle lub przyłbica. Ostatni etap to brązowa taśma klejąca, którą okleja się miejsce, gdzie rękawiczki zachodzą na rękawy kombinezonu.
Założenie całości trwa 10-15 minut.
- Tylko tak ubrana mogłam przejść przez śluzę do strefy skażonej. Początkowo było ciężko - mówi Zofia Augustyn. - Wkłucie wenflonu, pobranie krwi, podłączenie kroplówek - to wszystko wymaga dużej precyzji.
I ciągnie: Trudno cokolwiek zrobić w grubych, podwójnych rękawicach. A u starszych pacjentów skóra jest cienka, pergaminowa... Jak tu się wkłuć?
Początki
Zofia Augustyn na co dzień pracuje na oddziale dermatologicznym szpitala im. Stefana Żeromskiego w Krakowie. Tak było do 22 października 2020 roku, kiedy wojewoda małopolski wydał decyzję, w której nałożył na placówkę obowiązek zabezpieczenia 27 łóżek dla pacjentów z potwierdzonym COVID-19. Oddział pod szczególnym nadzorem i szczególnego ryzyka. Jak wszystkie takie oddziały w kraju.
- Na oddział covidowy trafiłam z mianowania, taka była decyzja dyrekcji. Mogłam odmówić, ale nie chciałam. Przy tak dużej liczbie pacjentów potrzeba było wielu osób do pracy (lekarze, pielęgniarki, opiekunki medyczne, sanitariuszki oraz panie z firmy sprzątającej), dlatego po przeszkoleniu zostały one oddelegowane z innych oddziałów - wspomina pani Zofia.
I dodaje: Mieliśmy zaledwie kilka dni na to, żeby wywrócić szpital do góry nogami i stworzyć od podstaw nowy oddział. Nie było łatwo, ale daliśmy radę.
Zanim powstał tu oddział covidowy, w tej części budynku, na pierwszym piętrze, mieścił się oddział chirurgii ogólnej. Przygotowano 27 łóżek dla pacjentów z potwierdzonym zakażeniem COVID-19. W krótkim czasie trzeba było wyposażyć oddział w niezbędny sprzęt, leki, a także znaleźć chętny personel.
- To tak specyficzna praca, że nie każdy chciał się jej podjąć - wspomina pani Zofia. - Praca była trudna, odpowiedzialna, w całkiem nowych warunkach, w reżimie sanitarnym. Najgorsze było to ciągłe przebieranie. Kiedy się wchodziło na oddział skażony, trzeba było się ubrać od stóp do głów. Po dyżurze natomiast trzeba było się rozebrać w taki sposób, aby się nie zakazić.
Utworzenie oddziału covidowego wymagało wiele pracy logistycznej.
Trzeba było wyposażyć go w przyłóżkowe aparaty RTG, USG i EKG, kardiomonitory, pulsoksymetry, pompy strzykawkowe, ssaki, dozowniki i reduktory do tlenu, zestaw leków dożylnych i doustnych, sprzęt jednorazowy, a także środki ochrony osobistej dla personelu.
- Musieliśmy utworzyć strefę skażoną i strefę czystą - mówi pielęgniarka. - Zorganizować dyżurkę na stronie czystej i drugą na stronie skażonej. Wymagało to dobrej koordynacji działań, ale wszystko można ogarnąć, jeżeli są ludzie chętni, a ja miałam bardzo zaangażowanych pracowników. Jeśli chodzi o personel oddziału, udało się, i to w krótkim czasie, zbudować sprawny, doświadczony zespół. Zresztą bardzo wiele z tych osób znałam wcześniej i wiedziałam, że są to ludzie odpowiedzialni, godni zaufania, a przede wszystkim że są to świetni fachowcy - dodaje z przekonaniem krakowska pielęgniarka.
Pani Zofia była odpowiedzialna za typowo logistyczne prace, czyli zaopatrzenie oddziału w sprzęt, środki ochrony osobistej, leki, a także zapewnienie wyżywienia i sprzątania. Jednym słowem - koordynowała pracę oddziału covidowego.
Pacjenci
Na oddział covidowy przyjmowane były osoby z poważnymi objawami: nasilającą się dusznością, wysoką gorączką, mające kłopoty z oddychaniem.
- Większość to były osoby leżące. Ludzie starsi, poprzywożeni z DPS-ów albo własnych domów. Zdarzali się też ludzie młodzi, ale nieliczni. W przeważającej liczbie były to osoby starsze - mówi Zofia Augustyn. - Oddział był wypełniony pacjentami przez cały czas. Do połowy grudnia to było miejsce za miejsce, za jedną wypisaną do domu osobę przychodziła następna.
Pani Zofia wspomina dużą liczbę pacjentów, którzy przyjeżdżali do szpitala w stanie ciężkim i średnio ciężkim. Jeden za drugim wjeżdżali na oddział.
W ciągu dnia było nawet dziesięć przyjęć.
- Może sobie pani wyobrazić, jak ciężka jest to praca dla pielęgniarek, lekarzy, opiekunek, żeby zapewnić dobry standard pacjentowi, który do nas trafia i pierwszym objawem jest to, że się dusi. Ci duszący się ludzie to obrazy, które cały czas mam przed oczami, cały czas widzę osoby, którym trudno jest nabrać powietrza. Dla kogoś, kto nie ma nic wspólnego z medycyną, obraz duszącego się człowieka może być przerażający - mówi cicho.
Pierwsza pomoc polegała na zapewnieniu dostępu do tlenu, żeby jak najszybciej ułatwić oddychanie. Potem leki i ogólna pielęgnacja.
- Jeśli pacjent ma dostęp do tlenu, jest syty, ma czysto i sucho, jego samopoczucie się poprawia, mimo tego że odczuwa duszność - mówi pani Zofia. I dodaje: jednak dyżur dyżurowi nierówny. Czasami nad ranem marzyło się o krótkim odpoczynku, a tu nagle reanimacja. Nigdy nie można być do końca pewnym, jak dyżur będzie wyglądał. Jeżeli na oddziale było kilku cięższych pacjentów, można się spodziewać, że 24 godziny przepracujemy na zwiększonych obrotach.
Samotność
I lekarze, i pielęgniarki, i opiekunki medyczne, i sanitariuszki, i personel sprzątający - wszyscy musieli pracować w ryzach obostrzeń.
- Na oddziale covidowym można było przebywać góra dwie, trzy godziny. Więcej się nie dało, ponieważ człowiekowi po prostu brakowało powietrza - mówi Zofia Augustyn. - Co innego jest pracować w samej masce chirurgicznej, ale praca w kombinezonie wygląda zupełnie inaczej. Ciało momentalnie się poci. Kiedy mam założone gogle i oddycham przez maseczkę, gogle automatycznie parują. Widoczność jest w najlepszym razie umiarkowana i nic nie można z tym zrobić. Podstawowe czynności wykonywane przy chorym stają się wtedy bardzo ciężką, fizyczną pracą. Zwykłe przebranie łóżka czy umycie pacjenta wykonywane w kombinezonie jest dużo trudniejsze.
Pielęgniarki musiały wykonać całą pracę, którą wykonywały wcześniej - podać leki, przygotować sprzęt, umyć pacjenta, nakarmić - w kombinezonie.
Do tego dochodzi woda w butach, zaparowane gogle, pot i duże uczucie dyskomfortu. Po dwóch, trzech godzinach pracy z oddziału covidowego wychodziło się jak z sauny.
Pacjenci również nie mieli łatwo. Lekarze, pielęgniarki, opiekunki medyczne, sanitariuszki i panie sprzątające - wyglądali tak samo. Identycznie. Byli nie do rozróżnienia w maskach i kombinezonach.
- Do łóżka pacjenta podchodziłam zamaskowana jak kosmita. Osoby młodsze to rozumiały, ale jeśli to była starsza osoba, przywieziona z domu czy z DPS-u, która na co dzień była wśród ludzi, tutaj czuła się bardzo samotna. Z nikim nie miała kontaktu. Nasz głos był zniekształcony przez maskę i przyłbicę, a poza tym starsi ludzie mają często problemy ze słuchem. Czasem trzeba było krzyczeć, żeby pacjent usłyszał i zrozumiał, co się do niego mówi. To bardzo specyficzne doświadczenie - mówi pani Zofia.
Dwadzieścia siedem łóżek to dwudziestu siedmiu pacjentów. Personel nie był w stanie towarzyszyć wszystkim non stop. Samotność na takiej sali była szczególnie dotkliwa dla osób starszych, które, w przeciwieństwie do młodych, nie są przyzwyczajone do kontaktów z innymi w mediach społecznościowych.
Młodzi utrzymują kontakt ze światem za pośrednictwem laptopa czy telefonu, ale również oni czuli się w tej sytuacji samotni.
Strach
Czy się bała? Tak.
Nie był to jednak strach, który paraliżuje i zamyka. To raczej ten, który pojawia się z tyłu głowy, kiedy przebierasz się w kombinezon, nakładasz maskę, ochronne obuwie i dwie pary rękawiczek. Wiesz, że musisz zadbać o swoje bezpieczeństwo nie tylko dlatego, że w domu czeka rodzina, ale także dlatego, by nie stwarzać dodatkowego zagrożenia dla personelu walczącego o tych, których życie wisi na włosku. Pielęgniarka nie ukrywa, że strach to niejedyne odczucie, które towarzyszyło jej podczas pracy na oddziale covidowym. Do tego dochodził stres, a codzienny widok przebiegu choroby i śmierć pacjentów niczego nie ułatwiały.
- Lęk jest zawsze. To nie jest tak, że idziemy, pracujemy i nie mamy obaw - opowiada pani Zofia. - Jako pracownicy szpitala mamy kontakt ze wszystkimi rodzajami zagrożeń: są i biologiczne, i fizyczne, i chemiczne, ale tutaj wszyscy się baliśmy koronawirusa. Jednak to nie był lęk, który by nas deprymował, sprawiał, że przestawaliśmy pracować. Ten lęk działał raczej mobilizująco - przyznaje.
Po chwili kontynuuje: W telewizji pokazywali migawki z oddziałów covidowych. Mnóstwo pacjentów z wąsami tlenowymi lub pod respiratorami. Personel w kombinezonach. U nas też tak to wyglądało. Jeżeli ktoś nie był, nie zobaczył, ciężko to sobie wyobrazić, opowiedzieć. Trudno wytłumaczyć osobie zdrowej, że ktoś nie może nabrać powietrza, zaczerpnąć oddechu, że się dusi. Były przypadki, że trafiali do nas ludzie zdrowi, którzy później, po przebytej chorobie, mieli duże uszkodzenia tkanki płucnej. Komuś, kto jest młody, wysportowany, aktywny życiowo, trudno zaakceptować, że nagle stał się ciężko chorym, dla którego przejście z łóżka do łazienki to wielki wyczyn.
Stres w pracy i stres w domu.
Bo kiedy wraca się do bliskich, zawsze jest obawa, czy ze szpitala się „czegoś” nie wyniosło. Pracownicy medyczni muszą dbać nie tylko o bezpieczeństwo pacjenta, ale także własne. Są zaangażowani i pracują bardzo odpowiedzialnie.
Bezsilność
Pani Zofia czas dzieli teraz na „przed covidem” i „w covidzie”. Zanim w szpitalu utworzono oddział covidowy, pracowała na oddziale dermatologicznym, który obejmował opieką medyczną pacjentów z chorobami skóry. Działała tu również poradnia pielęgniarska dla osób z alergią i szkoła atopii, prowadząca spotkania dla pacjentów z atopowym zapaleniem skóry. Pani Zofia lubiła swoją pracę. Zresztą pielęgniarką chciała być od zawsze. Czuła się potrzebna, kiedy pacjenci pytali o różne rzeczy, poznawała wielu ludzi.
Kiedy otrzymała mianowanie, skupiła się tylko na tym, żeby pomagać i nie zarazić się. Teoretycznie mogła się odwołać. Tylko po co? Ktoś, kto dezerteruje, nie nadaje się do pracy w tym zawodzie.
Najpierw były ekspresowe szkolenia i organizacja całego oddziału. Potem zaczęli tu trafiać ci, u których stwierdzono koronawirusa. 27 łóżek covidowych, a na nich pacjenci, którzy nagle znaleźli się w szpitalu wśród zamaskowanych medyków. Jak na obcej planecie.
Pielęgniarki rozdzielały lekarstwa, robiły pomiary, sprawdzały parametry, a z pomocą opiekunek i sanitariuszek myły, karmiły, przebierały chorych. Podtrzymywały na duchu. Podawały przekazywane przez rodzinę drobiazgi.
- Dyżur trwał zwykle dwanaście godzin. Pierwszy zespół wchodził na trzy godziny, potem wracał, odpoczywał. Wchodził następny. I znowu pierwszy. Strefa czysta, skażona, czysta, skażona - i tak w kółko. To był plan, ale zwykle wszystko działo się według potrzeby, a nie według schematu, często konieczne były nadgodziny, bo przecież musiała być pełna obsada - mówi pani Zofia. - Jak było bardzo ciężko, to nawet sześć osób na dyżurze - cztery pielęgniarki, jedna sanitariuszka i jedna opiekunka - miało non stop co robić. Jeżeli było 27 chorych, z czego połowa leżących, to i pracy było bardzo dużo.
Pani Zofia podkreśla, że wszyscy pacjenci byli mili, sympatyczni i bardzo wdzięczni.
Nigdy nie spotkała się z nieżyczliwym traktowaniem czy pretensjami. Jeśli zdarzały się agresywne osoby, to ich zachowanie wynikało zwykle z niskiego poziomu tlenu we krwi. Człowiek niedotleniony jest mocno pobudzony niezależnie od swojej woli.
- Zdarzały się sytuacje, że byliśmy bezsilni - przyznaje pani Zofia.
- Stres w tej pracy jest ogromny. Niektórych pacjentów pamiętam do dziś, szczególnie młodych ludzi. Czasem, i to wcale nierzadko, bywało, że bezsilność stawała się przytłaczająca. Kiedy zdawałam sobie sprawę, że mimo ogromnego wysiłku, włożonego w ratowanie czyjegoś życia, nie da się... Wtedy potrzebowałam chwili wyciszenia, spokoju, aby móc dalej pracować.
Niewiadoma
18 stycznia bieżącego roku decyzją wojewody małopolskiego oddział covidowy przy Specjalistycznym Szpitalu im. Stefana Żeromskiego w Krakowie został zamknięty. W sumie przez cały okres funkcjonowania przebywało tu 93 pacjentów. Ostatnie osoby zostały wypisane pod koniec grudnia. Potem przez około dwa tygodnie personel szpitala pozostawał w gotowości. Lekarze, pielęgniarki, opiekunki medyczne, sanitariuszki i panie sprzątające, pracowali na innych oddziałach, ale gdyby zaszła taka potrzeba, natychmiast powróciliby na oddział covidowy.
- Kiedy oddział się zapełnił, rotacja pacjentów nie była taka gwałtowna - mówi pielęgniarka. - Chorzy na oddziale przebywali zwykle około tygodnia do 10 dni. Oczywiście zdarzały się nawet miesięczne pobyty, wszystko zależało od stanu zdrowia danej osoby.
Na pytanie, w jaki sposób przyjęła oddalenie się z pierwszej linii frontu, pani Zofia mówi:
- To dla mnie normalna praca. Kończę zajęcia na jednym oddziale, przechodzę na następny. Nie mam z tym problemu. Zmieniam tylko miejsce. Nadal trzeba się zabezpieczać. Może nie aż tak bardzo jak na oddziale covidowym, ale reżim sanitarny obowiązuje w całym szpitalu, na każdym oddziale. Podstawowe zasady bezpieczeństwa wciąż trzeba zachowywać.
Przyszłość to jedna wielka niewiadoma.
Zofia Augustyn: Nie wiem, co będzie dalej. Ważne jest to, co teraz. A teraz czuję się dobrze, dlatego skupiam się na tym, co muszę zrobić. Wiele zależy od nas. Jeżeli będziemy przestrzegać zasad, to myślę, że się uchronimy, jednak nie wiadomo, co będzie. Wystarczy chwila, moment i znów może nastąpić wybuch epidemii.