
Przez kilka tygodni przymierzałem się do napisania tekstu, próbującego wskazać te obszary życia społecznego, które dzisiejszych oponentów politycznych muszą choćby trochę łączyć. Po co? W celach… terapeutycznych. Chciałem wmówić sobie (i innym), że wcale nie jesteśmy na wojnie. Jest maj, czas pokoju i miłości. Nikt do nikogo nie strzela. Co najwyżej udaje. No i poddałem się.
W dobie permanentnej kampanii wyborczej liderzy partyjni robią wszystko, by jakiekolwiek punkty styczne zatrzeć. To właściwie normalne. Chodzi przecież o to, by wyborca się nie pomylił, by zagłosował na „naszych”.
Polska jest pęknięta na pół. Wiemy o tym nie od dzisiaj. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że podział jest bardzo głęboki i przechodzi w poprzek wielkich grup - zdawałoby się - jednolitych światopoglądowo. Weźmy pod uwagę dwa ważne obszary problemów, które obecnie zaprzątają najwięcej uwagi: stosunek do Unii Europejskiej i naszej w niej obecności oraz deklarowana przynależność do Kościoła katolickiego.
Od lat jesteśmy jednym z najbardziej proeuropejskich społeczeństw. 80 proc. Polaków dostrzega korzyści płynące z faktu, że 15 lat temu przystąpiliśmy do Unii i chce, byśmy nadal byli jej częścią. Czy to znaczy, że 20 proc. dziś głosowałoby przeciw? No, niezupełnie. Oto wypowiedź jednego z najbardziej rozpoznawalnych nominatów Konfederacji, owego osobliwego konglomeratu narodowców, nacjonalistów, kiboli, antysemitów i skrajnych liberałów, polityka jeszcze niedawno występującego u boku Pawła Kukiza: „To nie jest tak, że wszyscy jesteśmy przeciwko Unii Europejskiej. Ale…”.
Właśnie: chodzi o to małe „ale”. Najlepiej wejść do środka, skasować, co trzeba, bo „się należy”, i rozwalić całość od wewnątrz, gdyż od zewnątrz się nie da. Pal licho takich „spekulantów”! Rosną wprawdzie w siłę, ale jest ich wyraźnie mniej - procentowo rzecz ujmując - niż w takich krajach jak Czechy czy Słowacja. U nas niełatwo być fanatycznym radykałem. Za mało Żydów, Cyganów, Murzynów, Ślązaków i imigrantów. Dlatego trzeba ich ze świecą szukać albo jeszcze lepiej - z płonącymi pochodniami, niechby nawet na wzgórzu jasnogórskim. Sądzę więc, że rzeczywistych i nieprzejednanych przeciwników polskiej obecności w Unii jest jeszcze mniej. 10 procent?
Rachunki niby proste, choć nieoczywiste. Ok. 90 proc. mieszkańców naszego kraju deklaruje bliskie związki z Kościołem katolickim (choć tzw. praktykujących jest zna-cznie mniej i dynamicznie ro-śnie liczba Polaków określających się mianem „niewierzących” albo też zachowujących dystans do instytucjonalnych form życia religijnego). Oznacza to, że katolików znajdziemy w elektoratach wszystkich partii, choć - rzecz jasna - w ró-żnych proporcjach, a w niektórych ugrupowaniach, tych silnie podkreślających konie-czność zachowania wyraźnego rozdziału państwa od Kościoła, kwestie religijne uznawane są za drugorzędne, przynależące do kategorii „spraw prywatnych”.
Istnieje więc w naszym kraju paradoksalny rozziew między retoryką polityczną, stosowaną przez liderów partyjnych i niektórych hierarchów kościelnych, a tym, w jakie wartości ludzie naprawdę wierzą. Ani zatem walczący antyklerykalizm, ani nachalne łączenie tronu i ołtarza nie dają stuprocentowej gwarancji sukcesu. Owszem, w obecnych warunkach wyrazistość jednej czy drugiej postawy (taktyki i strategii) przynosi doraźne korzyści, bo cementuje najtwardsze elektoraty, ale nie jest dobrą propozycją dla poszerzających się grup społecznych, dla których kwestie ideologiczno-religijne nie są najważniejsze. To prawdopodobnie ostatni taki cykl wyborczy, w którym ten rodzaj podziałów jeszcze odegra poważniejszą rolę. Rozstrzygające będą zmiany generacyjne. To nieuchronne. Jeszcze rok, jeszcze pięć…
Już dziś widać różnice mentalne między poszczególnymi regionami czy wojewó-dztwami. Banalny przykład. Kiedy parę lat temu w Żywcu otwierano restaurację, z najbardziej znanymi na świecie hamburgerami, to na uroczystość zaproszono także kapłanów, którzy obiekt ten pokropili. Czy tylko w moim odczuciu - mówiąc najdelikatniej - był to gest niestosowny, niezrozumiały? Mniej więcej w tym samym czasie w takim Chorzowie podobny przybytek likwidowano. Bo był niepoświęcony? Raczej dlatego, że hot dogi się już ludziom przejadły. Nie tylko pod śląskim niebem podniebienia się zmieniają. To nieuchronne.