Krzysztof Drabikowski: Chciałem zrobić test. Nie mogłem się nigdzie dobić (ZDJĘCIA)
Krzysztof Drabikowski, założyciel sławnej w całym świecie, black metalowej formacji, Batushka to pacjent „zero” na Podlasiu. W ostatnim czasie koncertował w Niemczech, Francji, Belgii i Holandii. Spotykał się z fanami, podpisywał płyty, przybijał piątki. Z Krakowa do domu wrócił busem wraz z pasażerami z Warszawy i naszego regionu.
Z trasy koncertowej po Europie przywiozłeś na Podlasie nowy patogen. Potrafisz określić, gdzie zostałeś zakażony?
Krzysztof Drabikowski: W ostatnim czasie grałem w wielu krajach Europy. Na koncerty przychodziło mnóstwo ludzi. Podpisałem dziesiątki płyt, zrobiłem mnóstwo wspólnych zdjęć z fanami. O taki wirus nie było więc trudno, szczególnie że grałem w takich miastach Europy, gdzie potwierdzono obecność koronawirusa. Do zakażenia mogło dojść wszędzie, m. in. w Niemczech, Belgii, Holandii, Paryżu, Londynie, Manchesterze. Trudno określić.
Jakim transportem i kiedy wróciłeś do Polski?
Wróciłem 12 marca. Najpierw przyjechałem do Krakowa Nightlinerem - środkiem transportu, z którego korzystamy w trasie koncertowej. Zaś w dalszą drogę udałem się busem, jechały ze mną osoby ze stolicy i z Podlasia. Czułem się już wtedy tak, jakby rozkładała mnie delikatna grypa. Miałem lekki katar, czułem dyskomfort w przełyku, było też trochę kaszlu. Ogólnie choroba przypomina dobrze znaną wszystkim grypę. Objawy są niemal takie same, tyle że słabsze. Najśmieszniejsze jest to, że przed wyjazdem zaszczepiłem się przeciwko grypie. I właśnie to obudziło moją czujność. Zdawałem sobie sprawę, że szczepienie nie daje stuprocentowej pewności, ale z drugiej strony widziałem, co się dzieje na świecie i że to może być koronawirus.
Sanepid nazywa osoby, z którymi mógł się widzieć zakażony pacjent „kontaktami”. Teraz musi je wyłapać. Potrafisz wszystkie osoby wskazać, wiesz co się z nimi dzieje?
Łącznie to dwadzieścia kilka osób. Część z nich to członkowie mojego zespołu. W czwartek dwóch z nich otrzymało wyniki testów na obecność koronawirusa - są negatywne. Oczywiście przekazałem sanepidowi wszelkie informacje dotyczące ludzi, którzy ze mną podróżowali. Zastanawia mnie jednak, jak to działa, bo na granicy przeszedłem kontrolę razem z częścią tych ludzi. Mierzono nam temperaturę, przeprowadzono wywiad. I co z tego wynika? W czasie późniejszego wywiadu prowadzonego przez sanepid wspomniałem zresztą, że powinni już mieć listę osób, które wraz ze mną przekroczyły granicę i działać na jej podstawie.
Służby twierdzą, że stosują nadzór epidemiologiczny nad pacjentami, z którymi miałeś kontakt.
Nadzór epidemiologiczny to kpina! Jak zresztą całe działanie sanepidu białostockiego. To na barkach tej placówki spoczywa odpowiedzialność za to, jak ta epidemia w naszym kraju się potoczy. A zawodzą w procedurach. Jestem tego przykładem. Sam nadzór nic nie daje, bo osoby „pod kontrolą” mogą w rzeczywistości robić co chcą. Co najśmieszniejsze, osoba z Warszawy, z którą podróżowałem i która obawia się trochę zakażenia, miała taki sam problem, by dodzwonić się do sanepidu jak ja. Gdy się dodzwoniła to się okazało, że sanepid białostocki nie poinformował warszawskiego, mimo że miał taki obowiązek. Ciekaw jestem co z krakowskim, jeleniogórskim i poznańskim sanepidem. Z opowieści moich znajomych wiem, że tylko stacja w Bielsku Podlaskim działa tak jak trzeba i faktycznie potrafi pomóc pacjentom.
Zanim trafiłeś do szpitala zachowałeś się odpowiedzialnie? Wróciłeś do domu w Sobolewie (miejscowość pod Białymstokiem) i zamknąłeś się grzecznie na cztery spusty?
Tak, stosowałem się do zasad kwarantanny. Od samego początku chciałem zrobić test na koronawirusa, mając nadzieję, że to nie to. Chciałem móc normalnie funkcjonować, spotkać się z dziećmi czy pójść do sklepu. Problem w tym, że nie mogłem się nigdzie dobić. Poradziłem się mojej mamy, która jest lekarzem, co mam zrobić. Powiedziała jasno, że jeżeli mogłem mieć kontakt z zakażonymi, to muszę dzwonić na infolinię podaną w rządowych materiałach informacyjnych. Długo nie mogłem się tam z nikim skontaktować, a kiedy w końcu się udało, odesłano mnie do sanepidu. Kiedy już się udało dodzwonić do sanepidu, odesłano mnie do szpitala zakaźnego, a szpital odesłał mnie na numer alarmowy 112, zaś 112 odesłało mnie z powrotem do sanepidu. To było błędne koło!
Nie poddałeś się jednak?
Z czystej bezsilności postanowiłem, że będę siedział te 14 dni w zamknięciu, z nikim nie będę się spotykać, by nie narażać innych ludzi. Rodzina nie pozwoliła mi jednak zostawić tak sprawy. W końcu moja mama zadzwoniła do szpitala i wyprosiła to, bym miał przeprowadzone badanie. I gdyby nie ona, to nadal siedziałbym w domu i zastanawiał się, dlaczego ta grypa tak długo trwa.
Jak wyglądało przeprowadzenie samego testu?
W poniedziałek pojechałem do szpitala zakaźnego na pobranie wymazu. I tutaj też przeżyłem śmieszną sytuację. Personel przygotowany profesjonalnie, ubrany był od stóp do głów w kombinezony ochronne, ale ludzie do poczekalni przychodzili bez jakichkolwiek środków ochrony. Była tam nawet starsza kobieta z wózkiem zakupowym. Ja jadąc na pobranie krwi założyłem dwie maski i rękawiczki, a część osób nawet nie zasłaniała się szalikiem. I siedziała sobie po prostu, w szpitalu zakaźnym, gdzie skierowania otrzymują ludzie tacy jak ja, z koronawirusem. Z jednej strony rozumiem, że jest problem z zakupem masek w Polsce, ale trzeba dmuchać na zimne. Sam miałem z tym problem, w aptece w Sobolewie okazały się niedostępne i w końcu użyłem lakierniczej, którą miałem w garażu oraz motocyklowej.
Ile czasu czekałeś na wyniki?
Czekałem prawie dwa dni. W tym czasie sanepid dzwonił do mnie i pytał m. in. o to z kim się kontaktowałem i czy stosowałem się do zasad domowej kwarantanny. Wieczorem we wtorek dowiedziałem się, że mam koronawirusa i zabrano mnie karetką do szpitala zakaźnego. Początkowo poproszono mnie o to, bym zachował tajemnicę i nie mówił nikomu o swoim zakażeniu. Ale tłumaczyłem, że poniekąd jestem osobą publiczną i wróciłem z trasy koncertowej, gdzie miałem kontakt z setkami ludzi. Czułem obowiązek, by mówić o tym, że mam koronawirusa, by inni również mogli zareagować. Informowałem otoczenie o swoich obawach jeszcze przed otrzymaniem wyniku.
Trafiłeś do izolatki szpitala zakaźnego w Białymstoku. Jakie są tam zabezpieczenia? Czy personel nosi kombinezony?
Kiedy muszą do mnie przyjść, zakładają kombinezony, maseczki i wszelki niezbędny sprzęt ochronny. Ale ogólnie ograniczają takie wizyty do minimum, by nie ryzykować. Zazwyczaj do mnie dzwonią z pytaniem o podania temperatury i saturacji. Mam więc maksymalną prywatność, bo też na tym piętrze szpitala chyba jestem znów jedynym pacjentem. Nie wiem, bo nie opuszczam swojego pokoju. Oglądam więc Netflixa, kontaktuję się ze światem przez Internet, odpisuję ludziom, co pewnie w obawie o swoje zdrowie wypytują mnie o moje objawy tak, jakby chcieli się przygotować. Widzę, że doceniają to i piszą, że czują się spokojniej, lepiej. Jeśli mogę w taki sposób komuś pomóc, to jest mi bardzo miło, bo obraz medialny tej choroby jest demonizowany strasznie. Jak jest co robić to całkiem przyjemnie czas płynie, odpoczywam.
Czyli nie jest źle!
Nie mogę powiedzieć złego słowa na szpital i jego personel. Są wyrozumiali i przygotowani do leczenia i do kontaktów ze mną. Wiedzą co robić, mimo że jestem ich pierwszym potwierdzonym pacjentem. Jeśli ktoś zawodzi w całej procedurze to tylko białostocki sanepid.
XXX
18 marca zadzwoniliśmy do Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Białymstoku, której działania krytykuje Krzysztof Drabikowski, by zadać kilka pytań. Zostaliśmy odesłani do rzeczniczki wojewody podlaskiego. Niestety, Podlaski Urząd Wojewódzki dotąd nie odpowiedział na nasze prośby i następujące pytania:
- Jak wojewoda Bogdan Paszkowski ocenia pracę sanepidu w związku z informacjami płynącymi od pacjenta?
- Czy „kontakty” Drabikowskiego zostały wyłapane przez sanepid?
- Co z resztą członków zespołu, z którymi grał koncerty? Znajdują się pod nadzorem epidemiologicznym?
- Czy osoby, z którymi kontaktował się pacjent mają objawy COVID-19?
Wciąż liczmy na odpowiedź wojewody.