Krystyna Skolecka-Kona: Chciała być aktorką, ale pisana jej była sądowa sala
Z Krystyną Skolecką-Koną, mecenas z najdłuższą praktyką adwokacką w Łodzi. Na listę adwokatów została wpisana 16 grudnia 1954 r. Po 63 latach pracy odchodzi w stan spoczynku.
Spędziła pani prawie 64 lata na sądowej scenie, choć miała to być scena aktorska. Jak to się zaczęło?
Jestem córką adwokata. Po zdaniu matury był problem wyboru studiów. Chciałam pójść do szkoły aktorskiej. Miałam zapewnione do niej wejście bez egzaminów. Miałam talent recytatorski, bardzo ładnie mówiłam. Mimo że jako dziecko wywieziono mnie do Rosji, to nie zatraciłam pięknego, polskiego akcentu. Ojciec zabronił mi jednak iść na aktorstwo. Uważał, że kariera artystki jest tylko dla kobiet młodych, ładnych i uległych.
I zdanie ojca zdecydowało?
Ojciec był adwokatem i oficerem rezerwy. W czasie wojny był w obozie w Wittenberdze. To on zainspirował mnie do pracy w roli adwokata. Dzięki doświadczeniu taty dobrze wybrałam, choć to były bardzo trudne czasy stalinowskie. Na zajęciach bywało różnie: były zajęcia trudne i łatwe, polityczne i polityki pozbawione. Były również dziwne układy pomiędzy adwokaturą, sądem a prokuratorami. Wszyscy się znaliśmy, ale na korytarzach sądowych nikt nikomu nawet ręki nie podawał, by nie być posądzonym choćby o łapówki. Na uroczystości adwokackie przychodzili nieliczni. Wraz ze zmianami ustroju zmieniali się ludzie i poprawiały się stosunki.
Na salach sądowych występowała pani w najtrudniejszych sprawach...
Broniłam głównie w sprawach karnych. Wszystkich głównych notabli Łodzi, dyrektorów, członków różnych komitetów. Wiele czasu poświęciłam też propedeutyce nauki. Prowadziłam wykłady i nauczałam. Starałam się uczyć na konkretnych przykładach. Dlatego na zajęciach ze studentami przedstawiałam najciekawsze procesy karne, w których broniłam. Jak choćby proces znanego łódzkiego profesora Tarwida, który postanowił przy pomocy strychniny pozbyć się swojej żony, bo znalazł kochankę. Dzięki takim opowieściom studenci chętnie uczyli się na egzaminy adwokackie. Co ciekawe, prowadziłam zajęcia z etyki, erystyki, oratorstwa, koncepcji obrony, dla aplikantów radców prawnych i aplikantów prokuratorskich, jak by nie było jednak przeciwników z sali sądowej.
I nigdy pani nie żałowała, że nie została aktorką?
Nigdy. Pracowałam tak, jak chciałam. Nie miałam nad sobą dyrektora, kierownika, politruka, decydenta.
Mimo że broniła pani notabli z każdej strony sceny politycznej, w stanie wojennym została pani internowana.
Byłam jedyną w Polsce kobietą adwokatem, która została internowana. Do dziś nie wiem dlaczego. Jestem niezwykle ekspresywna w narracji, przemawiałam bardzo emocjonalnie. Może właśnie dlatego zostałam internowana? Gdy robotnice z fabryki pończoch wzięły obraz Matki Bożej i szły w procesji, by protestować przeciwko stanowi wojennemu i zatrzymano je następnego dnia, to broniłam je. Robiłam to pro bono, bezinteresownie, bo w stanie wojennym każdy adwokat wstydziłby się wziąć honorarium za obronę tych ludzi. I to było coś wspaniałego. Nigdy nie należałam do żadnej partii, to też mogła być pobudka do internowania mnie, jako rozpoznawalnego i popularnego adwokata. Internowanie bardzo mnie wewnętrznie wzbogaciło. Poznałam wielu ciekawych ludzi. Zrozumiałam, że świat nie polega tylko na robieniu pieniędzy, choć ja się i tak do tego nie nadaję. Oczywiście nie odmawiam, gdy dostaję pieniądze za swoją pracę. Ale dzięki Bogu nie mam w sobie takiej pazerności, że zabiłabym za złotówkę.
Wróciła pani na salę sądową. Jak się czuje adwokat, który słyszy od klienta o najgorszej zbrodni jaką popełnił, a na sali musi go bronić?
Obowiązuje nas tajemnica zawodowa. To jest naczelna zasada. Klient może nam powiedzieć wszystko, opisać najbardziej drastyczną sytuację, a my nikomu nie możemy tego powtórzyć. Nie ma od tego odstępstwa. Bronimy człowieka w określonej konfiguracji. Wiemy, że zrobił źle, ale on nas prosi o łaskę. Prosi o pomoc. Advocare z łaciny znaczy przywołanie. Mogę mieć klienta, którego nie lubię, nawet nienawidzę, ale do kiedy jest lojalny względem mnie, to muszę go bronić. Tak, ciężko jest bronić ludobójców, strasznie ciężko jest bronić dzieciobójców. W szczególnych sytuacjach adwokat dotknięty tym, co zrobił klient, może poprosić o zmianę obrońcy dla swojego klienta.
Jak pani widzi dziś zawód adwokata z perspektywy tylu lat pracy?
Mnie praca dawała ogromną satysfakcję. Wychowałam ponad 30 aplikantów. Wśród nich byli choćby Cezary Grabarczyk, czy profesor Cieślak. To piękny zawód, ale znalazł się w kryzysie. Kiedy byłam kierownikiem szkolenia i egzaminowania, wymyśliłam sobie nietypowe pytania na egzamin ustny. Pytałam studenta o stosunek do eutanazji, czy pułkownika Kuklińskiego. Tematy śmiałe. Dzisiaj odwaga staniała, ale wówczas odpowiedzi były dla nich bardzo trudne. Chcieliśmy wiedzieć, z kim mamy do czynienia, kto chce pracować w tym zawodzie. Nie wszyscy mają predyspozycje do bycia adwokatem. Są ludzie, którzy lubią oskarżać. Oni zostają prokuratorami, oby tylko rzetelnymi. A adwokaci? Muszą być prawdomówni i dochowywać wierności zasadom etycznym i zawodowym na tyle, na ile jest to możliwe. Broniąc mordercy, nie można jednocześnie zbrodni akceptować. Sobie nie mam nic do zarzucenia. Oczywiście, miałam na sumieniu jakieś grzeszki, mandaty za przekroczenie prędkości czy inne drobne wykroczenia. Mylenie się jest rzeczą ludzką. Najważniejsze to być przyzwoitym w swoim postępowaniu.
Czy zdarzało się, że władze PRL wtrącały się do sposobu kształcenia adwokatów?
Przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej był prawnik, który miał nadzór nad adwokaturą. On mówił wprost: tego przyjmujemy, tego nie przyjmujemy. Między innymi sprzeciwiał się przyjęciu mojego syna, bo jego matka była przecież internowana. Powiem szczerze, zawsze jest ktoś taki, kto ma za zadanie sprawdzać i weryfikować, czy wybór jest słuszny. Ktoś, kto mówi czy dany człowiek zasłużył na łaskę bycia adwokatem. Tak było, jest i będzie w każdym kraju.
Jak pani ocenia to, co obecnie dzieje się w polskim sądownictwie?
Uważam, że Zbigniew Ziobro robi bardzo źle. Jestem absolutnie przeciwko zmianom w Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Optuję za praworządnością i porządkiem prawnym. Niedopuszczalne jest zmienianie prezesa sądu na telefon. Powtórzę za profesorem Adamem Strzemboszem: wróciliśmy do czasów PRL, do tego co było w nich najgorsze. Z zastrzeżeniem, że nie można mówić, iż wszystko było wtedy złe, sprzedajne, fałszywe, bo tak nie było. Wielu ludzi było uczciwych i prawych. Wielu patriotów chciało jak najlepiej, choć czasem popełniali błędy.
Jak pani radzi sobie z pożegnaniem z zawodem po tylu latach pracy?
Na samą myśl, że już nie będę bronić, boli mnie serce. Jak się 60 lat nic innego nie robi, tylko czyta i występuje w sądzie, to sala sądowa nawet w nocy się człowiekowi śni. Kiedy patrzę na swoje życie, wydaje mi się, że spacery z dziećmi, wizyty w kinie czy teatrze, to były takie piękne przerywniki w procesach karnych.
W czasie swojej kariery zawodowej była pani wielokrotnie nagradzana. Z jakimi reakcjami się pani spotykała?
Trzeba przyznać, że spotykałam się nie tylko z uznaniem, ale i zawiścią. Kiedy się jest otwartym i serdecznym dla ludzi, a zwłaszcza wtedy, gdy to jest sowicie nagradzane, nie wszystkim się to podoba. Choć z tą sowitością też różnie bywało. Przychodzili klienci i płacili bardzo dobrze, byli i tacy, co przychodzili bez pieniędzy. Mnie zawsze jednak chodziło o sprawę i dobro klienta.