Wydarzenia wokół sytuacji na granicy ukraińsko-rosyjskiej przyśpieszają. Za nami runda rozmów ostatniej szansy, przed nami – kolejna runda rozmów „jeszcze bardziej” ostatniej szansy. Jednocześnie nad granicę Kreml ściąga kolejne oddziały, sprzęt i zaopatrzenie, przeprowadza mobilizację rezerwistów oraz pod pretekstem ćwiczeń gromadzi wojska na Białorusi. Na dodatek przychodzi zima, która po trwającej jakiś czas odwilży zaczęła skuwać ukraińskie błota lodem, otwierając pogodowe okno dla ewentualnej inwazji. W debacie publicznej zaczynają się pojawiać analizy możliwych kierunków uderzenia.
W tej sytuacji trudno nie zadać sobie pytania, co nas czeka. Aby na nie odpowiedzieć, trzeba ustalić kilka faktów. Po pierwsze, wojna nie może wybuchnąć, bo już trwa ‒ od wiosny 2014 roku i aneksji Krymu. W ciągu tych ośmiu lat w wyniku działań wojennych śmierć po obu stronach poniosło co najmniej kilkanaście tysięcy ludzi. Od kul snajperów każdego tygodnia giną tam kolejni ukraińscy żołnierze. Po drugie, Ukraina z przyczyn historyczno-symbolicznych jest oczkiem w głowie Putina. Jeśli marzy on o odbudowie Rosji w granicach ZSRR, to właśnie Kijów stanowi najważniejszy punkt tej osobliwej rekonkwisty. To zaś sprawia, że determinacja rosyjskiego przywódcy jest duża i niekoniecznie w 100% oparta o racjonalne kalkulacje, choć jednocześnie Putin to raczej ostrożny polityk niż szaleniec. Po trzecie, za sprawą rosyjskiej agresji ukraińskie społeczeństwo jest dziś najbardziej prozachodnie w swej historii, a w przypadku ewentualnej inwazji Kreml musi się liczyć ze sporymi stratami. Także dlatego, że ukraińska armia od 2014 roku przeszła daleką drogę. Po czwarte wreszcie, Rosji nie zależy tylko na symbolicznej restauracji ZSRR, ale odbudowie rosyjskiej strefy wpływów w obszarze „osieroconym” po rozpadzie Układu Warszawskiego. Cel ten widać wyraźniej w ultimatum, które Kreml postawił w grudniu Zachodowi, co zresztą nie powinno dziwić – Rosja zawsze próbuje atakować na kilku odcinkach jednocześnie, licząc na większe szanse powodzenia.
Z drugiej strony, Zachód nie chce wojny i jest gotowy zrobić naprawdę wiele, by jej uniknąć. Amerykanie nie chcą wojny, bo ich uwaga jest skupiona na rosnącym napięciu wokół Tajwanu. Europa (a zwłaszcza Niemcy) nie chcą, bo nikt nie jest gotów rezygnować z opcji business as usual, a wojna mogłaby na lata zamrozić relację z Moskwą. Dlatego do Kijowa trafiają kolejne dostawy broni defensywnej, mającej podwyższyć koszt możliwej agresji. Z tego samego powodu Zachód jest gotowy do rozmów, by grać na czas, może nawet „zasiedzieć na śmierć” Putina.
Efekt jest jednak taki, że im wyższe prawdopodobieństwo agresji, tym większe ryzyko ustępstw. Dlatego Putin będzie podwyższał temperaturę, żeby w końcu złamać silną wolę Zachodu. To lepsze niż setki (tysiące?) cynkowych trumien z rosyjskimi żołnierzami. Zwłaszcza, że straszak wojny można wykorzystywać niemal w nieskończoność, a Kreml ma świadomość, że jest zbyt słaby, by wszystkie swoje cele osiągnąć za jednym zamachem.
Dla utrzymania wiarygodności szantażu, zapewne będziemy świadkami jakichś zaczepnych działań rosyjskich wojsk. Ale powinniśmy się powoli przyzwyczajać do stanu napięcia, bo groźba agresji będzie wisiała nad nami przez lata.