Kroniki zwykłego człowieka. To nie jest (k)raj dla drzew
Zbliżamy się do połowy sierpnia, która w polskiej tradycji naznaczona jest świętem Matki Boskiej Zielnej. Znaczenie tego święta w naszym narodowym kalendarzu z roku na rok maleje. Wraz z wyprowadzką ze wsi do miast większość z nas nie ma już „płodów ziemi”, które mogłaby zanieść do ołtarza. Zresztą, coraz mniej z nas w ogóle tam jeszcze chodzi.
Odchodzenie tego święta w cień napawa mnie jednak niepokojem, i to z zupełnie świeckiej perspektywy. Oto przestajemy rozumieć naszą zależność od świata przyrody. Tak, mamy młodzieżowy strajk klimatyczny, unijną politykę klimatyczną czy celebrytów wzywających do ekologicznych zachowań. Problem w tym, że to wszystko jest o wiele bardziej abstrakcyjne niż podstawowe doświadczenie, że kiedy za oknem gorąco, to w glebie susza, i tych „płodów ziemi” będzie mniej. Nie trzeba byłoby też tłumaczyć, że często naszym wybawieniem są drzewa, które nie tylko tworzą cień i utrzymują wodę, ale także dają mieszkanie ptakom, które dbają o to, by wszystkiego nie wyjadły szkodniki.
Niestety dziś to poczucie naturalnej symbiozy zanika, i to nie tylko w mieście, ale i na wsi. Oto drzewa stają się wrogami ludzi i samochodów – nie dość, że sypią liśćmi, to jeszcze bez ostrzeżenia spadają na Bogu ducha winne auta. Ostatnio sam mierzyłem się z wycinką w mojej okolicy podobno uschłych drzew, które zagrażają mieszkańcom. To nic, że miejsce to jest jedną z ostatnich ostoi dla ptaków, bo wcześniej deweloperzy wyrżnęli laski pod swoje „łanowe inwestycje”. To nic, że ścinane gałęzie były zielone, a w ściętych pniach nie było widać oznak próchna. Kiedy jednak jestem wysyłany od Annasza do Kajfasza pomiędzy kolejnymi jednostkami zajmującymi się ochroną środowiska w gminie, powiecie i województwie, słyszę tylko jedną opowieść – „ludzie chcieli, bo niebezpiecznie, a poza tym mamy na wszystko papiery”. Tak jakby zadaniem wydziałów ochrony środowiska nie była troska o przyrodę, ale legalizowanie jej eliminowania z naszego otoczenia.
Piszę o tym dlatego, że moja gmina planuje właśnie nową „inwestycję” – 1,5km ścieżkę rowerową. Ścieżka potrzebna, bo przy drodze nie ma nawet chodnika. Tyle, że ofiarą tej ścieżki będzie kilkaset przydrożnych drzew, w tym pomniki przyrody. Zamiast zbudować ścieżkę za linią drzew, by rowerzyści i piesi mogli podróżować w cieniu, gmina chce wszystko wyrżnąć w pień i zalać asfaltem. Znów – ludzie chcą, bo będzie bezpieczniej dla aut, no i nie będzie tego syfu na jesień. Rozumiem, że tak jest pewnie łatwiej, szkoda tylko, że dopiero wnuki naszych dzieci dożyją momentu, kiedy drzewa odrosną i dadzą ulgę w upalnej drodze. O ile oczywiście w ramach rewitalizacji nie zasadzi się tam rzędu tuj, najwierniejszych towarzyszek polskiej betonozy.
Nota bene ta sama gmina wybetonowała swój „ryneczek”, a w czasie upałów i niedostatków wody dla mieszkańców chwaliła się jej marnowaniem w specjalnej wodnej kurtynie, która podlewała… brukową kostkę. Dlatego nie robię sobie więc wielkich nadziei. Parafrazując tytuł głośnego filmu, to nie jest kraj dla drzew. Nawet w górach, które były do niedawna ostoją ciszy, zewsząd słychać głos rżnących pilarek. Może zatem powinniśmy zmienić nazwę sierpniowego święta na Matki Boskiej Betonowej, a zamiast „płodów ziemi” zanosić do ołtarza pilarki?