Od czasów globalnego kryzysu finansowego i wojny w Gruzji mówię studentom, że okres globalnej stabilizacji się kończy i musimy być gotowi na mniejsze lub większe turbulencje. Teza to budziła zdumienie, wszak przeżywaliśmy wówczas przygotowania do Euro 2012, gospodarka odbijała się po kryzysie i wszystko hulało.
Pierwszym wydarzeniem, które uprawdopodobniło w studenckich oczach tezę o końcu „końca historii”, była tragedia na kijowskim Euromajdanie i wojna w Donbasie. Stało się to nie tyle za sprawą moich słów, co bardziej opowieści ukraińskich studentów, którzy w tamtym czasie zaczęli masowo napływać na uczelnię. Szczególne wrażenie robiły opowieści dziewczyn, które mówiły o doświadczeniach braci tkwiących na froncie. „Wracam na Ukrainę, nie będzie mnie dwa tygodnie, brat wraca na przepustkę i chcę się z nim spotkać - nie wiadomo, czy wróci”. To zdanie do dziś pobrzmiewa w moich uszach.
W ostatnich dniach analizując sytuację na granicy polsko-białoruskiej usłyszałem od jednej ze studentek, że brat - żołnierz WOT - za dwa tygodnie rusza na Wschód. I zaczęła opowiadać historie, które brat słyszy od kolegów z jednostki, którzy już tam są. „W dzień było spokojnie, ale ostatniej nocy zrobiło się gorąco”. Mam świadomość, że nie da się porównać sytuacji w Donbasie i na naszej granicy z Białorusią. Wiem też, że żyjemy w kulturze ogromnej przesady. Jednak nawet jeśli nie w warstwie faktów, to w warstwie słów, pojęć, emocji, ta relacja polskiej studentki przypominała wieści z frontu opowiadane przez jej ukraińskie koleżanki kilka lat wcześniej.
Choć pojawiające się w różnych miejscach opowieści o żołnierzach czy czołgach jadących przez Polskę na wschód są mocno podkolorowane, to do naszej społecznej świadomości zaczyna powoli pukać myśl, że gdzieś za rogiem czai się wojna. Zresztą gdyby spojrzeć na rzeczywistość choćby oczami żołnierza WOT, sytuacja wojenna trwa od dłuższego czasu.
Świat stał się niebezpieczny, nie da się jednak nie zauważyć, że za sprawą kryzysu migracyjnego nasze poczucie zagrożenia rośnie. W ostatnich dniach, kiedy powoli zaczyna opadać kurtyna i widać coraz mocniej, że za całym kryzysem stoi Rosja, przestajemy go bowiem traktować wyłącznie w kategoriach migracyjnych. Czy w końcu nastąpi integracja Białorusi z Rosją, przed którą tak długo prezydent Łukaszenka się bronił? Czy będziemy mieć na polsko-białoruskiej granicy rosyjską misję „stabilizacyjną”? Czy będziemy świadkami prowokacji? Czy padną strzały? Jakie decyzje w tej sprawie podejmie Rada Bezpieczeństwa ONZ, która zajmuje się tylko poważnymi zagrożeniami?
Jednocześnie nie wolno nam zapominać, że Rosja nie jest wcale tak silnym państwem, na jakie chce pozować, a jej siła bazuje głównie na zdolności do budowania strachu, który jest potężną bronią. Tak, sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest bardzo poważna. Możliwe, że wchodzimy w czas, który historycy za 100 lat nazwą „wojną”. Jednocześnie nasza pozycja w tej „wojnie” jest istotnie silniejsza niż w ostatnich 250 latach. Jeśli Rosja wchodząc już oficjalnie na Białoruś komuś realnie zagraża, to nie nam, ale Ukrainie. Dlatego nie dajmy się sparaliżować strachem. Prędzej unikajmy prowokacji i zróbmy wszystko, co w naszej mocy, aby wesprzeć Kijów.