Kroniki zwykłego człowieka. Strach ma wielkie oczy
„Rosja u bram”. „Grozi nam powtórka z września ‘39”. „Egoistyczny Zachód rozbija europejską jedność”. „Polska nie ma co liczyć na solidarność ze strony Francji i Niemiec”. Prawda, że brzmi jak zestaw prawicowych fobii? To jednak narracja, którą możemy spotkać na łamach jednego z najbardziej opiniotwórczych portali, kojarzonego raczej z liberalną stroną politycznego sporu.
Rodzi się we mnie pytanie, co będzie musiała zrobić strona konserwatywna, żeby jakoś odróżnić się od tej opowieści. Odpowiedź na nie trochę mnie niepokoi, bo obawiam się, że skończy się licytacją „kto kupił więcej czołgów dla polskiej armii”.
Taka narracja martwi mnie nie dlatego, żebym był przekonany o dobrym stanie naszego wojska. Jest tajemnicą poliszynela, że ostatnie 30 lat zostało w tym zakresie przespane. Staram się jednak w różnych publicznych dyskusjach zadawać pytanie, czy ten strach przed Rosją jest dziś uzasadniony.
Nie dysponuję dokładnymi danymi wywiadowczymi na temat strat rosyjskiej armii. Trudno mi jednocześnie zweryfikować opinie, wyrażane przez część wojskowych ekspertów, że nawet jeśli te straty są dotkliwe, to Rosja będzie w stanie je stosunkowo szybko odbudować. Intuicja ekonomisty podpowiada mi jednak, że ze względu na istotne osłabienie potencjału przemysłowego nasz Wielki Brat nie będzie w stanie powtórzyć historii ostatnich 20 lat, kiedy ogromne nadwyżki ze sprzedaży węglowodorów pakowano w armię. Choćby dlatego, że ze względu na odcięcie (się) Europy od rosyjskich surowców niedługo skończy się era wielkich naftowo-gazowych zysków, a dodatkowo rosyjska gospodarka trwale utknie w izolacji i będzie musiała borykać się z kompletnie nowymi problemami.
Niezależnie jednak od dyskusji o potencjale odbudowy, można spotkać się z argumentem, używanym także przez Kreml, że Rosja jeszcze nie zaczęła na dobre wojny, i zostawiła sobie sporą część arsenału na „czarną godzinę”. Nie mam żadnych twardych dowodów, które umożliwiałyby weryfikację takiej tezy. Jednak logika podpowiada, że wojna w Ukrainie ma dla Rosji egzystencjalne znaczenie – i z przyczyn ideowych, i czysto politycznych. Brak zwycięstwa oznaczać będzie bowiem gruntowne podważenie idei „ruskiego miru”, a jednocześnie sygnał dla innych części Imperium, że Moskwa nie jest już w stanie kontrolować rubieży. Nie jest przypadkiem, że władze Kazachstanu, które jeszcze pół roku temu były uzależnione od wsparcia rosyjskiej armii, dziś grają Kremlowi na nosie. Podobnie Białoruś – choć wydawało się, że Władimir Putin ma prezydenta Łukaszenkę w garści, nie jest on w stanie zmusić go do wysłania białoruskich wojsk do Ukrainy.
Jeśli jednak tak jest, to w żywotnym interesie Rosji byłoby uruchomienie strategicznych rezerw, bo nadeszła „czarna godzina”. Skoro Kreml tego jeszcze nie zrobił, może ten mityczny potencjał jest tylko na papierze? Weryfikacja tej hipotezy wydaje mi się szalenie ważnym zadaniem. Nie wykluczam jednak, że Zachód zna odpowiedź na to pytanie. Dlatego właśnie wstrzymuje się z większymi dostawami broni dla Ukrainy, żeby uniknąć sytuacji, w której Rosja dostałaby solidny łomot, bo wtedy w desperacji ktoś na Kremlu mógłby wcisnąć atomowy guzik.
Czy jednak w tej sytuacji Polska powinna się szykować na konwencjonalną wojnę z Rosją i wydawać miliardy na czołgi? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam Czytelnikom.