Wraz ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi we Francji wraca temat katedry Notre Dame. Dla wszystkich jest już oczywiste, że zapowiedź prezydenta Emmanuela Macrona o odbudowie świątyni do 2024 roku jest niemożliwa do zrealizowania. Pojawia się jednak mnóstwo pytań, w jakim kierunku ta odbudowa powinna przebiegać. Czy katedra, będąca kulturowym znakiem chrześcijańskiego dziedzictwa Francji, w zsekularyzowanym społeczeństwie ma bardziej spełniać funkcje religijne, czy jednak narodowo-symboliczne lub po prostu muzealno-turystyczne.
Opowieść ta wbrew pozorom nie dotyczy wyłącznie Francji. Polska doświadcza dynamicznej sekularyzacji i nie jest wykluczone, że za 30 lat sporo kościołów, zwłaszcza w największych miastach, za sprawą malejącej liczby katolików, a co za tym idzie i księży, będzie już tylko znakiem historii. Z tą różnicą, że wiele z nich nie ma 800-letniej historii i trudno je będzie uznać za zabytki, co w kontekście ograniczonej miejskiej przestrzeni będzie prowokować pytania o to, co z nimi zrobić. Zresztą jakąś namiastką takiego zjawiska był spór o losy kościoła p.w. Niepokalanego Poczęcia NMP na krakowskiej Wesołej, który po przeniesieniu Szpitala Uniwersyteckiego przejęło miasto.
Co warte uwagi, w obronie sakralnej funkcji tej świątyni/budynku, podobnie jak w przypadku katedry Notre Dame, stanęli wierni związani z nurtem tradycjonalistycznym. Niezależnie od oceny tej konkretnej sytuacji należy zauważyć, że coraz powszechniejszą odpowiedzią katolików na trendy sekularyzacyjne jest właśnie chęć powrotu do tradycji i jej obrona, a nawet wzmocnienie tego, co było – i to zarówno w wymiarze religijnym, jak i kulturowym. Zachowanie materialnego dziedzictwa chrześcijaństwa jawi się z tej perspektywy jako najważniejsze zadanie Kościoła. Zresztą ten nurt tradycyjno-rekonstrukcyjny jest silnie obecny także w retoryce partii rządzącej.
Nie trzeba być jednak psychologiem, aby zauważyć, że taka strategia może sprzyjać umacnianiu się mentalności oblężonej twierdzy, a tym samym pojawianiu się coraz silniejszych resentymentów, które bynajmniej nie ułatwią Kościołowi misji głoszenia Ewangelii w świecie. Oczywiście zawsze można usłyszeć argument, że chrześcijanie mają być znakiem sprzeciwu i nie są z tego świata, ale jednocześnie są oni wezwani do wychodzenia i szerzenia Dobrej Nowiny o zbawieniu. Dlatego jako chrześcijanie nie mamy innego wyjścia, jak szukać sposobów dotarcia do świata, który niewątpliwie jest wobec współczesnego Kościoła coraz bardziej wrogi.
Kilkanaście miesięcy temu szerokim echem odbił się tekst o końcu katolickiego imaginarium, w którym próbowałem pokazać, jak bardzo świat przestał nas rozumieć. Dziś jednak coraz bardziej wydaje mi się, że problem ten nie ma wyłącznie charakteru zewnętrznego. Wierzę bowiem, że Ewangelia jest „żywa i skuteczna”, ale to oznacza, że może to nasz model Kościoła przestał być „ewangeliczny”, skoro na naszych oczach wymiera.
Zdaje sobie sprawę z kontrowersyjności tego stwierdzenia, ale jako katolicy musimy sobie chyba na poważnie takie pytanie postawić. Usilne trzymanie się znaków przeszłości i koncentracja wyłącznie na obronie chrześcijańskiego dziedzictwa raczej nie pomogą nam przezwyciężyć kryzysu, który paradoksalnie może być dla Kościoła szansą. Nie zmarnujmy jej.