Jednym z największych bohaterów społecznej wyobraźni w III RP pozostaje Mieczysław Wilczek. Dla wielu ten autor słynnej ustawy, wprowadzającej zasady gospodarczego leseferyzmu, jest ojcem polskiej przedsiębiorczości. A wszyscy, którzy ważą się podnieść rękę na wprowadzone przez niego zasady, traktowani są wręcz jako narodowi zdrajcy.
Choć od uchwalenia ustawy minęły 34 lata, a jej zawieszenia – 22 lata, wciąż żyjemy mitem Wilczka, którego cień spowija nasze dyskusje o polityce gospodarczej. Zgodnie z nim przedsiębiorca jest najlepszą kategorią człowieka. Solą tej ziemi. To on tworzy miejsca pracy. To on płaci podatki. To on „ciągnie” wzrost PKB. To wreszcie on finansuje wszelkiej maści urzędników-darmozjadów, którzy w swej niewdzięczności próbują tylko utrudnić życie swojemu żywicielowi.
W żaden sposób nie chcę negować znaczenia przedsiębiorców. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że bez ich ogromnego wysiłku sukces gospodarczy III RP byłby niemożliwy. Problem polega jednak na tym, że społeczne postrzeganie tej grupy skutkuje ogromną nierównowagą pozycji przetargowej między biznesem a stroną pracowniczą. Podejrzewam, że niektórzy czytelnicy nie widzą w tym niczego zdrożnego, ale jak każda nierównowaga także i ta może prowadzić może do monopolizacji, która nigdy nie jest zjawiskiem optymalnym. Widać to choćby w podejściu wszystkich dotychczasowych rządów do Państwowej Inspekcji Pracy. Jedna z najstarszych polskich instytucji jest chronicznie niedoinwestowana i niewyposażana w adekwatne narzędzia, co skutkuje utrwalaniem się licznych patologii na rynku pracy.
Mit Wilczka stoi także u podstaw jednego z najpoważniejszych błędów polityki gospodarczej rządu Zjednoczonej Prawicy, którego skutki mogą go pogrążyć. Tak jak zupełnie zrozumiałe było uruchomienie ogromnych pakietów pomocowych dla firm na początku pandemii (na marginesie nikt nawet nie pomyślał, że mogłyby one trafić bezpośrednio w ręce pracowników…), tak umorzenie po czasie spłaty kilkudziesięciu miliardów złotych dotacji z tarcz finansowych trudno już uznać za racjonalne. Tym bardziej, że ze względu na rozbuchaną koniunkturę w przemyśle dla wielu firm to wsparcie okazało się kompletnie nieuzasadnione.
Niestety dziś wszyscy ponosimy skutki tej decyzji. Ogromna ilość pieniądza wpompowana w gospodarkę napędza nam i tak rozbuchaną zewnętrznymi czynnikami inflację, a potencjalna waloryzacja płac dla pracowników budżetówki jedynie dolałoby benzyny go ognia. Tyle, że taka waloryzacja jest niezbędna, bo po wakacjach wiele polskich szkół i urzędów zwyczajnie stanie ze względu na exodus pracowników. Czeka nas trudna jesień i jeszcze trudniejsza zima.
Pojawia się zatem pytanie, czy rząd w ogóle mógł nie umarzać spłaty tarcz, albo czy może teraz ratując sytuację ściągnąć choć część tych środków za pomocą podatków od firm? Jestem niemal pewny, że nie – podniesienie ręki na przedsiębiorców spotkałoby się bowiem ze skowytem opinii publicznej, lobby gospodarczego i niemal całej sceny politycznej, a PiS nie jest dziś na tyle silny, by zagrać w kontrze do tych emocji. Nawet w obliczu widniejącej na horyzoncie wizji rozpadu usług publicznych.
Tak oto mit Wilczka rujnuje nam państwo. Może warto go wreszcie trochę odczarować?