Kroniki zwykłego człowieka. Polityka na „energetykach”
Nie mam większego pojęcia o energetyce. Znam ceny gazu, węgla i benzyny, pewnie jak większość Czytelników. Słyszałem w mediach, że na giełdzie gaz w ciągu ostatniego roku podrożał 10-krotnie, a prąd – 7-krotnie. Wzrost cen na stacjach benzynowych obserwuję za każdym razem, kiedy chcę zatankować. W tym roku płaciłem już o połowę wyższe rachunki, a informacje o tych „krotnych” podwyżkach w najbliższych miesiącach poważnie mnie niepokoją, podobnie zresztą jak pewnie większość z nas.
Jednak nie tylko podwyżki mnie martwią. Od jakiegoś czasu pojawiają się informacje, że zimą może zabraknąć gazu, a zwłaszcza węgla. Chciałbym wierzyć, że to tylko plotki. Kiedy jednak patrzę na działania rządu, nabieram niepokojących podejrzeń. Zaczynają pojawiać się wzajemne oskarżenia i upublicznianie są pisma, których celem jest zrzucenie z siebie odpowiedzialności. Przedstawiciele rządu co krok zapewniają, że wszystko jest OK, ale jednocześnie apelują, że mamy oszczędzać. Naprędce przyjmowana jest ustawa o cenie maksymalnej węgla, która zaraz po podpisie prezydenta trafia do nowelizacji, a rzecznik rządu mówi, że trwają nad nią analizy. Po czym po upływie kolejnych kilkunastu godzin pojawia się propozycja kompletnie innej ustawy, która zakłada wprowadzenie dodatków dla posiadaczy pieców węglowych o wartości aż 11,5 mld PLN. Co więcej, ma być ona procedowana bez konsultacji publicznych, uzgodnień międzyresortowych oraz opinii komitetów Rady Ministrów. Na koniec jak grom z jasnego nieba spada informacja, że zdymisjonowano pełnomocnika rządu ds. strategicznej infrastruktury krytycznej, który sam komentuje ją porównaniem do „nocnej zmiany”.
To wszystko dzieje się w przeciągu zaledwie kilku dni. Nie wiem, może nie ma powodów do obaw. Ale jednak sam fakt, że politycy zachowują się jak po wypiciu hektolitrów napojów energetycznych w środku lata, kiedy Europę zalewa fala afrykańskich upałów, a wszyscy marzą o odpoczynku w cieniu, niespecjalnie mnie uspokaja. Przecież od wiosny było wiadomo, że rezygnujemy z rosyjskich surowców energetycznych. A od co najmniej dekady wiemy, że prędzej czy później będziemy musieli odejść od węgla – wojna to jedynie nieco przyśpieszyła. Skąd zatem to paniczne wzmożenie akurat teraz?
Mam świadomość, że żadna władza, gdyby, nie daj Boże, sytuacja okazała się zła, nie będzie skora, aby się tym chwalić. Dlatego nie spodziewam się odpowiedzi na to pytanie przed zimą, kiedy rzeczywistość zweryfikuje nadzieje i obawy. Ale muszę zadać dwa inne pytania. Skoro
ten kryzys, jakkolwiek przyśpieszony, ma jednak charakter strukturalny, bo przecież i tak musimy odejść od węglowodorów, to po co wydawać grube miliardy na dopłaty do paliwa, którego zużycie mamy ograniczać, czy dopłaty do węgla, który mamy eliminować, i którego zresztą brakuje? Nawet na chłopski rozum wydaje się, że publiczne wsparcie powinno trafiać do najbiedniejszych, a przecież właściciele luksusowych aut czy willi opalanych węglem do nich nie należą. Po drugie, kiedy będzie lepszy czas na radykalny wzrost inwestycji w odnawialne źródła energii? Czy naprawdę będziemy co roku gasić pożar zamiast usunąć jego przyczynę?
Na te pytania rząd już jak najbardziej powinien odpowiedzieć, a my powinniśmy nalegać, aby tych pytań nie zignorował.