Polityka budzi emocje, co samo w sobie nie powinno budzić zdumienia. Dziwić za to powinna, skala histerii, która przelewa się przez nasze życie publiczne. W ostatnich tygodniach przeżywamy kolejny emocjonalny rollercoaster, który zaczyna się wymykać spod kontroli wszystkim stronom politycznego sporu.
Najnowszą odsłoną tej histerii jest sytuacja na polsko-białoruskiej granicy. Można zrozumieć działania organizacji pozarządowych, które patrzą władzy na ręce. Tym bardziej, że część działań służb, nawet zgodna z polskim prawem, tak jak tzw. pushback, czyli fizyczne wypychanie migrantów poza granicę, jest na bakier z międzynarodowymi konwencjami. Nie zmienia tego fakt, że obecnie w UE wszyscy to robią za cichym przyzwoleniem Brukseli.
Problem pojawia się w momencie, w którym media i politycy zaczynają wchodzić w rolę aktywistów i podkręcać społeczne nastroje. Gonienie się ze Służbą Graniczną i przekazywanie mediom nieprawdziwych informacji przez jednego z posłów opozycji nie jest roztropnym zachowaniem. Podobnie jak robienie sobie „selfików” na granicy i twierdzenie, że swój pobyt trzeba odtrąbić w mediach społecznościowych. „Jeśli nikt o tym nie usłyszał, to jakby nie był” – tak inny z posłów opozycji odpowiedział na moją uwagę, że przedstawiciel Episkopatu był w Usnarzu Górnym.
Politycy przywykli, że ich zadaniem jest dostarczanie ludziom rozrywki. Problem pojawia się w momencie, kiedy ta rozrywka zaczyna stanowić zagrożenie dla państwa. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że prezydent Łukaszenka widząc huśtawkę nastrojów po polskiej stronie, nawet jeśli przyjmiemy migrantów z przygranicznego obozu, natychmiast skieruje tam kolejną grupę i będzie patrzeć, jak skaczemy sobie do gardeł. Zresztą także Kreml karmi się naszą histerią.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że ta histeria nakręcana jest z obu stron. Przekaz mediów publicznych o opozycyjnych zdrajcach, wypowiedź premiera Morawieckiego o obronie „świętego polskiego terytorium” czy wreszcie słowa prezydenta Dudy o wyciąganiu stanowczych konsekwencji „wobec ludzi, którzy nie wiedzą, co to znaczy Polska, wielkimi literami”, jedynie podgrzewają temperaturę politycznego sporu.
A dziś jest to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy. Jesteśmy w stanie konfliktu, żeby nie powiedzieć wojny hybrydowej. Za naszą wschodnią granicą od jakiegoś czasu trwa nieformalna część manewrów „Zapad”. Ludzie z obozu Łukaszenki, którzy uciekli na Zachód, ostrzegają nas przed możliwymi prowokacjami. Sytuacja jest bardzo poważna, a wprowadzenie stanu wyjątkowego jak najbardziej uzasadnione. Niestety za sprawą wcześniejszej histerii nie ma się raczej co spodziewać zrozumienia dla tej decyzji.
W tym kontekście dobrze się stało, że przerzucenie już w lipcu żołnierzy pod dowództwem generała Krzysztofa Radomskiego z 16. Pomorskiej Dywizji Zmechanizowanej na wschodnią granicę odbyło się poza okiem kamer. Nie chcę sobie bowiem wyobrażać reakcji mediów na wiadomość, że jeszcze przed pojawieniem się tam migrantów rząd PiS przesuwa wojska na granicę z Białorusią.
Dlatego powściągnijmy emocje. Tisze jediesz, dalsze budiesz. Wszystkim nam to wyjdzie na dobre.
Autor jest głównym ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i Adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.