Startuje rok akademicki, a ja już za kilka dni rozpocznę zajęcia z „Wprowadzenia do polityki publicznej” z nowym rocznikiem studentów. To bardzo wdzięczny kurs, można rozmawiać o wielu obszarach funkcjonowania państwa. Jest kilka „evergreenów”, których analiza pozwala zrozumieć specyfikę procesu (nie)rozwiązywania problemów publicznych – kolej, emerytury, edukacja, ład przestrzenny. Jednak najciekawszym obszarem, w którym można pokazać, dlaczego nie udaje się przeprowadzić skutecznych reform, jest ochrona zdrowia.
Najczęściej powtarzanym postulatem jest, wiadomo, więcej pieniędzy. Wystarczy dosypać grosza do systemu, a problemy same się rozwiążą. Muszę Cię, Drogi Czytelniku, zmartwić – wydatki na ochronę zdrowia między 2010 a 2020 rokiem wzrosły z 98,8 mld PLN do 165,7 mld PLN, czyli realnie (po uwzględnieniu inflacji) o 47%. Nie ma chyba drugiego obszaru funkcjonowania państwa, gdzie mielibyśmy do czynienia z takim skokiem. Warto przy tym dodać, że w tej kwocie mamy prawie 45 mld PLN wprost z kieszeni Kowalskiego. To oznacza, że przeciętna rodzina 2+2 w 2020 roku wydała na cele zdrowotne 4500 PLN, czyli równowartość swojego miesięcznego wynagrodzenia.
I co – z perspektywy ostatniej dekady kolejki do specjalistów się skróciły? Jakość usług wyraźnie się poprawiła? Nie zauważyłem. Przyczyna jest prosta – to nie brak pieniędzy jest głównym problemem trawiącym system ochrony zdrowia, ale brak lekarzy. To z tego powodu zamykane są w Polsce kolejne oddziały szpitalne. Z tego też powodu trudno się dostać do specjalisty „na NFZ”.
Dlaczego brakuje lekarzy? Można szukać wielu odpowiedzi, ale moim zdaniem najbliższa prawdzie jest teza o celowym działaniu części środowiska lekarskiego. Przez wiele lat samorząd lekarski zbudował system ograniczający dostęp do zawodu. W ten sposób pieczono dwie pieczenie na jednym ogniu – zwiększano presję na wzrost wynagrodzeń lekarskich („żeby lekarze nie wyjeżdżali”) oraz stworzono społeczne przyzwolenie na czerpanie przez część medyków extra dochodów „po godzinach”. Tajemnicą poliszynela jest, że droga do szybszego zabiegu w publicznym szpitalu często wiedzie przez drzwi prywatnego gabinetu ordynatora. Korupcja nomen omen w białych rękawiczkach, tyle że potwierdzona paragonem (choć i tu lekarze czasem próbują przechytrzyć fiskusa).
Na skutek zablokowania ścieżki specjalizacji/awansu zawodowego i przechwycenia większości pieniędzy przez część środowiska lekarskiego kilka pokoleń lekarzy zostało wypchniętych z Polski. Dziś mamy ogromną dziurę, której nie da się szybko załatać. Co prawda rząd od kilku lat próbuje zwiększać nabory na studiach medycznych, a nawet ostatnio umożliwić kształcenie lekarzy na uczelniach zawodowych, ale ostateczną decyzję o dopuszczeniu ich do zawodu
podejmie samorząd zawodowy. I trudno mi uwierzyć, aby zrobił to bez oporów. Co prawda nieformalna „grupa trzymająca władzę” dobija do późnej emerytury (a czasem nawet grobu) i zaraz w ogóle nie będzie komu leczyć, ale ewentualne otwarcie dostępu będzie musiało być okraszone kolejnymi przywilejami.
Oczywiście będziemy musieli wydawać coraz więcej pieniędzy na ochronę zdrowia, ale bez strukturalnych zmian te pieniądze zostaną najprawdopodobniej „zjedzone”, tak jak miało to miejsce w ostatnich latach. A że środowisko lekarskie nie pozwoli na zabicie kury znoszącej złote jaja, to nie mamy co liczyć na żadną poważną reformę systemu ochrony zdrowia. Dlatego drogi Czytelniku-Pacjencie – pozostaje nam strategia „płacz i płać”.