Polski system podatkowy cierpi na wiele chorób. Niestety ze względu na brak ogólnodostępnych danych ciężko jest je dokładnie zdiagnozować. Wyjątkiem jest podatek dochodowy od osób fizycznych - tu za sprawą raportów publikowanych od kilku lat przez Ministerstwo Finansów wiemy, że najpoważniejszym problemem jest rozłożenie obciążeń. Osoby najuboższe są obciążone relatywnie wyższymi daninami, a po przekroczeniu pewnego poziomu zarobków skala obciążeń gwałtownie spadała.
Niesprawiedliwość systemu podatkowego, polegająca na preferencyjnym traktowaniu osób znajdujących się w lepszym położeniu i jednocześnie „karaniu” najuboższych, utrzymywała się przez wiele lat i nikt nie chciał tego ruszyć. Powód jest prosty - zarówno media, jak i sama polityka, są uzależnione od pieniędzy, a te są w posiadaniu biznesu, który na tej niesprawiedliwości korzysta. Dlatego z dużym zdumieniem przyjąłem przedstawione wiosną 2021 roku propozycje reformy systemu podatkowego. Jej twórcy mieli sprytny plan - wyrównanie poziomu obciążeń miało się dokonać poprzez zmianę sposobu naliczania składki zdrowotnej. Skoro w czasie pandemii postulat podwyższenia publicznych nakładów na ochronę zdrowia cieszył się społecznym poparciem, taki fortel mógł się udać. Trzeba sobie powiedzieć wprost - istnieje wiele prostszych sposobów osiągnięcia wspomnianego celu, ale możliwe, że ten ze składką zdrowotną był jedynym politycznie realnym. Tym bardziej, że na zmianach miało skorzystać prawie 70% podatników, a koszty zmian miały dotknąć wyłącznie 10% najbogatszych.
Już po kilku dniach od ogłoszenia propozycji stało się jednak wiadomym, że ten chytry plan się nie uda. Grupy interesu rozpoczęły frontalny atak w mediach, że na podatkowych zmianach zaproponowanych w Polskim Ładzie stracą wszyscy podatnicy. A ponieważ konstrukcja reformy nie jest łatwa do zrozumienia, udało się im przekonać Polaków, że zostaną zrobieni w „polski wał”. Rząd liczył jednak, że po wejściu zmian w życie zdecydowana większość z nich zobaczy na swoich kontach więcej pieniędzy.
Liczył, ale się brutalnie przeliczył, bo z jednej strony w trakcie prac parlamentarnych dodatkowo skomplikowano system, a z drugiej strony nie dopilnował szczegółów. Nawet najzagorzalsi krytycy Polskiego Ładu nie wpadli bowiem na to, że część Polaków nie ma złożonych deklaracji PIT-2, co sprawia, że ich pensje od stycznia są niższe o 100-200 złotych. To nic, że dostaną je z powrotem, i to z nawiązką (!), przy rocznym rozliczeniu podatkowym. Rząd obiecywał, że na zmianach stracą tylko najbogatsi, a tu ludzie z przerażeniem odkrywają, że styczniowe przelewy są mniejsze niż w grudniu. Oczywiście Ministerstwo Finansów będzie naprędce łatać zmiany, ale wydaje się, że reforma jest w sensie wizerunkowym nie do uratowania. Polski Ład, który miał pomóc PiS odzyskać społeczne poparcie, może okazać się dla niego gwoździem do politycznej trumny.
Z perspektywy publicznej gorsze jest jednak co innego - po tej porażce nikt nie odważy się tykać systemu podatkowego, i to przez wiele lat. Podobnie jak w przypadku podwyższenia wieku emerytalnego przez rząd PO-PSL - konieczna reforma, ale przeprowadzona w zły sposób, na lata zamknęła okno możliwości dla wprowadzenia niezbędnych zmian.