Kroniki zwykłego człowieka. Państwo przetokowe
W Senacie trwają targi o kształt dodatku węglowego. Pojawiają się pomysły, bo objąć nim także grupy ogrzewające swoje domy przy pomocy innych źródeł. Premier Mateusz Morawiecki wyraźnie zadeklarował, że w Sejmie wszystkie te zmiany zostaną odrzucone, bo program i tak kosztuje 11,5 mld PLN, a państwo nie jest świętym Mikołajem. Choć jednocześnie rząd sygnalizuje, że sam przygotuje nowy pakiet wsparcia.
Spory wokół tego, komu państwo ma dosypać pieniędzy, a komu nie, trwają zresztą od dłuższego czasu. Warto przypomnieć, że jeszcze w czasie pandemii toczyły się dyskusje, czy lepiej pomagać firmom, czy jednak wprost - obywatelom. Później pojawiła się inflacja i festiwal postulatów waloryzacyjnych - a to ze strony emerytów, a to budżetówki. Rząd mówi, że niektórzy muszą obejść się smakiem, podczas gdy innym dane zostaje zakosztować słodyczy podwyżek - tu zwyczajowo po lepszej stronie muru znajdują się górnicy, którzy już dostali dodatkowe pieniądze. Widać, że strach przed paleniem opon w Warszawie robi swoje.
Pamiętam ze studiów określenie „państwo przetokowe”. Opisuje ono sytuację, w której władza przetacza pieniądze od jednej grupy do innej, w zależności od tego, która ma większy potencjał nacisku. Choć taka praktyka w zasadzie opisuje codzienność polityki fiskalnej - aby komuś dać, najpierw trzeba komuś innemu zabrać - ale trudno nie odnieść wrażenie, że obecnie weszliśmy na wyższy poziom przetokowości. Zbliżające się wielkimi krokami wybory, a dokładniej kampania, która już wystartowała z całą mocą, będzie skutkować turbodoładowaniem tego procesu.
W tej sytuacji pojawić się musi pytanie o kryteria, które ową przetokowość organizują. Obserwując działania rządu można odnieść wrażenie, że podstawowym kryterium jest potencjał wyborczy oraz wpływ na media. Dla obecnej władzy kluczowym zapleczem wyborczym są choćby seniorzy, dlatego 13. i 14. emerytura są niezagrożone, a nie da się wykluczyć, że za rok usłyszymy o „piętnastce”. Znacznie mniej ważną grupą jest wielkomiejska klasa średnia, która cierpi dziś z powodu wzrostu wysokości rat kredytowych. Należą do niej jednak dziennikarze i spora część świata tzw. komentariatu, stąd ryzykowne byłoby zignorowanie ich żądań. Tu jednak rządzący sięgają do kieszeni banków, oferując wakacje kredytowe. „Własne” środki lepiej zostawić na tych, którzy mogą oddać głos na partię rządzącą w nadchodzących wyborach.
Prawda jest jednak taka, że ani rząd, ani tak naprawdę banki nie mają „własnych” pieniędzy. A dokładniej, banki nie podzielą się raczej swoim zyskiem, co raczej wprowadzą dodatkowe opłaty, aby sfinansować choć część wakacji kredytowych z kieszeni swoich klientów. Rząd z kolei raczej nie podniesie podatków, bo to się nigdy dobrze „nie sprzedaje”. Sprzyja mu jednak inflacja, która umożliwia „bezbolesną” z perspektywy budżetu redystrybucję. Dziś bowiem za te wszystkie extra dodatki płaci budżetówka, której realne wynagrodzenia z każdym miesiącem spadają. „Płacą” także beneficjenci istniejących świadczeń społecznych, które podobne jak pensje urzędników czy nauczycieli nie doświadczyły błogosławieństwa waloryzacji.
Nie miejmy jednak złudzeń. Jeśli nie usłyszymy o nowych podatkach, to pamiętajmy, że „prezenty” od rządu zostaną prawdopodobnie sfinansowane z pensji zjadanych przez inflację.