Nasi etatowi „geopolitycy” wieszczący od dłuższego czasu śmierć NATO i konieczność szykowania się do wojny z Rosją, podobnie zresztą jak Władimir Putin, musieli z dużym zdziwieniem reagować na wydarzenia ostatnich kilku tygodni. Nieco mniejsze, ale jednak zdumienie towarzyszy zresztą chyba wszystkim analitykom śledzącym wydarzenia na Wschodzie. W obliczu narastającej presji ze strony Kremla mamy bowiem do czynienia z sytuacją, którą jeszcze kilka miesięcy temu trudno było przewidzieć.
Po pierwsze, cały świat Zachodu stanął bardzo zdecydowanie po stronie Kijowa. Oczywiście wsparcie ma różną skalę – niektóre państwa NATO ograniczają się do działań dyplomatycznych, ale całkiem sporo zdecydowało się na wysłanie uzbrojenia. Podczas gdy pomoc militarna ze strony USA czy Kanady, gdzie żyje spora mniejszość ukraińska, nie powinna specjalnie dziwić, to już skierowanie okrętu na Morze Czarne przez marynarkę wojenną Hiszpanii stanowi nie lada zaskoczenie. W efekcie tych działań armia ukraińska została w stosunkowo krótkim czasie dodatkowo dozbrojona, jeszcze bardziej podwyższając koszt ewentualnej, choć mało prawdopodobnej, inwazji.
Po drugie, państwa wschodniej flanki NATO, które w rosyjskim zamyśle miały być izolowane, zostały włączone do negocjacji, których efektem jest wysłanie dodatkowych wojsk do krajów tzw. „bukaresztańskiej dziewiątki” (B9). Po trzecie wreszcie, pogłoski o „śmierci mózgowej NATO” (cytując prezydenta Macrona) okazały się przedwczesne – w Szwecji i Finlandii na nowo rozgorzała debata o członkostwie w Pakcie, a odpowiedź Sojuszu na rosyjskie ultimatum była bardziej zdecydowana niż najwięksi optymiści nad Wisłą mogli przewidywać. Państwa NATO są otwarte na rozmowy z Rosją, ale… pod warunkiem wycofania wojsk – i to nie tylko z granicy ukraińskiej, ale także z Krymu, Donbasu, a nawet mołdawskiego Naddniestrza oraz gruzińskiej Abchazji i Osetii Południowej.
Wspomniana odpowiedź postawiła Kreml w trudnej sytuacji. Dotychczasowa eskalacja nie złamała jedności Zachodu, a Putinowi, jeśli chce zachować twarz i powagę, pozostało już niewielkie pole manewru. Całkowite zakręcenia kurka z gazem? Zdobycie Kijowa? To wciąż możliwe, ale coraz bardziej kosztowne. Zachodowi wystarczyło wykazać się cierpliwością w stosowaniu starej strategii powstrzymywania, nic więcej.
I tu pojawia się łyżka dziegciu. Nasi partnerzy z Berlina, a zwłaszcza Paryża, nie wytrzymali. Można rozumieć ich uwarunkowania wewnętrzne (w tym interesy niemieckiego i francuskiego biznesu), ale rozpoczęcie w tym momencie nowej tury rozmów niepotrzebnie dostarcza Kremlowi tlenu. Widać w tym logikę biznesową – na krótszą metę opłaca się uniknąć eskalacji za wszelką cenę, bo powrót do business as usual w przypadku nasilenia działań wojennych byłby utrudniony. Sęk w tym, że krótkoterminowe zyski ustępstw są nieporównywalne z długookresowymi kosztami takiej polityki, zwłaszcza dla państw naszego regionu, które są najważniejszym partnerem handlowym Berlina, co zresztą zaczyna już podnosić niemiecka praca. Oby ten głos trafił do tej części politycznego establishmentu nad Szprewą (oraz Sekwaną), która jeszcze żyje „rosyjskim złudzeniem”, wspieranym zarówno przez ich rodzimy biznes, jak i całe zastępy rosyjskich internetowych trolli.