Każdy, kto ma za sobą doświadczenie kilkunastu lat małżeństwa wie, że od momentu ślubu zarówno żona, jak i mąż, zmieniają się. Część z tych zmian idzie w podobnym kierunku. Są jednak i takie, które podążają w przeciwną stronę, a mąż i żona nagle odnoszą wrażenie, jakby się nie znali. Brak zrozumienia dla tego dynamicznego charakteru małżeństwa jest jednym z powodów nieporozumień, a czasem rozwodów.
Analogiczny problem dotyka relacji pomiędzy Polską a UE. Od chwili stanięcia na ślubnym kobiercu minęło już prawie 18 lat. Zmiany, których w tym czasie doświadczył nasz kraj, są dla większości z nas oczywiste, choć gdybyśmy spojrzeli na zdjęcia polskich ulic z początku XXI wieku, od razu zobaczylibyśmy, jak ogromna jest ich skala.
Ewolucja UE nie jest już jednak tak oczywista. Ostatni z obowiązujących traktatów został podpisany w 2007 roku (a napisany jeszcze wcześniej, bo w gruncie rzeczy Traktat Lizboński jest delikatnym liftingiem odrzuconej w 2005 roku Konstytucji dla Europy). Można zatem odnieść wrażenie, że Wspólnota weszła w fazę stabilizacji. Nic bardziej mylnego. Pomiędzy podpisaniem traktatu z Lizbony a jego wejściem w życie wybuchł globalny kryzys finansowy, który radykalnie zmienił oblicze Unii.
Co takiego się wtedy stało? Po pierwsze, kryzys bardzo mocno uderzył w gospodarki Wielkiej Brytanii i Francji. Jeszcze w 2007 roku kanclerz Merkel mówiła o unijnym triumwiracie, ale kilka lat później stało się oczywiste, że na czele pozostał już tylko Berlin. Po drugie, za sprawą wadliwej struktury strefy euro kryzys doprowadził do ogromnego wzrostu różnic między Północą a Południem. Po trzecie, ze względu na pokryzysowe uwarunkowania, europejski przemysł zaczął uciekać na Wschód, czyli do państw naszego regionu, budując tym samym antyśrodkowoeuropejskie resentymenty w zachodnioeuropejskiej klasie średniej, która w wyniku tej relokacji straciła pracę. Po czwarte, rozczarowana klasa średnia zaczęła przerzucać swoje poparcie na nowe ruchy polityczne, nierzadko kwestionujące dotychczasowy kształt integracji.
Tych skutków jest znacznie więcej, ale wniosek, który z nich płynie, jest następujący - UE doświadcza podskórnej defragmentacji. Jednak choć Wspólnota przeżywa ogromne zmiany, nie ma najmniejszych szans na przeprowadzenie zmian traktatowych, bo zostaną one odrzucone w narodowych referendach. W efekcie zmiany tylnymi drzwiami wprowadzają unijne instytucje, w tym Trybunał Sprawiedliwości UE, rozszerzająco i twórczo interpretując istniejące przepisy. To zaś powoduje coraz wyraźniejszy sprzeciw nie tylko polskiego rządu.
Przeciwko takiej praktyce bardzo głośno protestuje choćby Michel Barnier, były unijny komisarz odpowiedzialny za Brexit. Nawet eurokraci zaczynają mieć świadomość, że takie działania mogą być bardzo ryzykowne dla spójności UE, choć z drugiej strony bez pogłębienia integracji Unii grozi globalna peryferyzacja, bardzo kosztowna także z perspektywy Polski. Tylko silna i zdolna do szybkich, odważnych decyzji Wspólnota będzie bowiem w stanie ustać rywalizację z USA i Chinami.
Rozmawiając o przyszłości Polski w UE nie sposób pominąć obydwu aspektów. Szkoda, że partia rządząca prowadząc spór o praworządność de facto wyłącza się z tej debaty, a opozycja mentalnie tkwi w 2004 roku.