Stało się to, co się musiało stać - dotknął nas kryzys migracyjny. Przynajmniej w debacie publicznej, bo patrząc na aktualną skalę trzeba by raczej powiedzieć - kryzysik. Nie wiem, czy tych 30 imigrantów koczujących na granicy może złożyć wniosek o azyl ustnie funkcjonariuszom Służby Granicznej (jak twierdzi RPO), czy też muszą się w tym celu udać do najbliższego konsulatu (jak twierdzą prawnicy MSZ). Nie jestem specjalistą od prawa azylowego, a trzeba sobie powiedzieć, że staje się to powoli sport narodowy.
Mimo to ze zdumieniem obserwuję, jaką furorę robi pojęcie pasa ziemi niczyjej, na którym podobno przebywają imigranci. Zadaję sobie pytanie, czy może tylko ja nie słyszałem o wojnie z Białorusią i froncie przebiegającym wzdłuż granicy, bo wyłącznie wtedy taki pas miałby uzasadnienie. Niestety skala dezinformacji w tym temacie jest o wiele większa niż skala samego kryzysu. Z tego choćby powodu warto zachować daleko idącą ostrożność w ocenach działań polskich władz.
Banałem jest bowiem stwierdzenie, że sytuacja jest złożona. Oczywiście przyjęcie 30 osób do Polski nie jest problemem. Zresztą trzeba sobie powiedzieć wprost - ci ludzie to przedstawiciele elit, bo inaczej nie byłoby ich stać na opłacenie wycieczki do Mińska z podwózką pod polską granicę. W interesie naszej gospodarki jest wręcz ściągnięcie jak największej liczby takich osób. Skoro już dziś brakuje nam tysięcy lekarzy, informatyków i różnej maści inżynierów, nasze placówki w Iraku i innych państwach regionu powinny rekrutować tamtejsze elity 24/7. Po co ci ludzie mają się tłuc przez białoruskie lasy, jeśli można ich przyjąć kwiatami na Okęciu.
Problem jak zwykle jest gdzie indziej. Słyszymy, że naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest przyjęcie tych, którzy się źle mają. W tym także imigrantów ekonomicznych, bo perspektywy rozwoju w Iraku czy Somalii nigdy nie będą tak dobre jak w Europie. Każdy człowiek powinien mieć prawo do wzrastania w godziwych warunkach. Mnie jako chrześcijanina to przekonuje. Zadaję sobie jednak pytanie, jak stworzyć godziwe warunki tam, skąd ludzie uciekają. Drenaż elit chyba niespecjalnie temu służy. Może powinniśmy ściągać raczej tych, co sobie tam najgorzej radzą, i zapewnić im odpowiednie warunki rozwoju u nas?
Nie można jednak wykluczyć, że z powodu zmian klimatycznych życie w części świata już za kilkanaście lat po prostu nie będzie możliwe, i choćbyśmy wysłali tam miliardy dolarów, niewiele to zmieni. Wtedy jednak musimy się liczyć z koniecznością przyjęcia w Europie nie kilku, ale setek milionów ludzi.
Dlatego już dziś trzeba sobie postawić dwa fundamentalne pytania. Po pierwsze, czy jesteśmy gotowi na radykalną zmianę poziomu życia, bo nasz dochód nagle się nie podwoi. Po drugie, czy jesteśmy gotowi zaakceptować radykalną zmianę społeczną, spowodowaną przybyciem tradycyjnych, islamskich kultur, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla praw kobiet czy mniejszości.
Chciałbym, aby te pytania zadali sobie zwłaszcza ci, którzy dziś okładają moralną pałką osoby mające wątpliwości co do przyjęcia tych kilkudziesięciu migrantów na białoruskiej granicy.
Autor jest głównym ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i Adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.