Przegraliśmy czwartą falę epidemii, podobnie jak drugą i trzecią falę. Najlepiej skalę porażki obrazuje liczba ponadprzeciętnych zgonów w porównaniu do średniej z lat 2015-2019. W szczycie drugiej fali zmarło o 121% osób więcej. Szczyt trzeciej fali osiągnął poziom 77% „nadwyżkowych” zgonów. Trzeba jednak zaznaczyć, że od początku października ubiegłego roku do końca maja tego roku umierało o co najmniej 15% więcej osób. Łącznie w ramach drugiej i trzeciej fali zmarło ok. 125 tys. ludzi.
Jak to wygląda obecnie? Od połowy października wskaźnik ten przekracza znów 15%, w ubiegłym tygodniu było to już ponad 50%. Jesteśmy blisko szczytu czwartej fali, najwyższej liczby zgonów należy spodziewać się za jakieś dwa tygodnie. Będzie ona prawdopodobnie porównywalna z tragicznymi statystykami z wiosny tego roku. A to oznacza, że dwa lata pandemii zamkniemy liczbą ok. 180 tys. zgonów spowodowanych samym COVID-19 oraz niewydolnością systemu ochrony zdrowia (wszak choćby pacjenci z zawałami, którzy nie uzyskali pomocy na czas ze względu na zapchanie szpitali, to też w jakimś sensie ofiary pandemii). To tak, jakby wyparowało miasto wielkości Rzeszowa.
Dlaczego tak się stało? Po pierwsze, w przeciwieństwie do wielu państw Europy Zachodniej nie doświadczyliśmy pierwszej fali. Hiszpanie, którzy w kwietniu 2020 roku w rekordowym tygodniu doświadczyli aż 166% ponadprzeciętnych zgonów, mieli „szansę” przestraszyć się epidemii. Efekt jest taki, że na Półwyspie Iberyjskim mamy najwyższe poziomy wyszczepienia w Europie, a społeczeństwa sumiennie przykładają się do respektowania pandemicznych obostrzeń. W Polsce za sprawą twardego lockdownu i swoistej premii za zapóźnienie (wirus dotarł do nas kilka tygodni później) udało się niemal całkowicie uniknąć pierwszej fali. Sęk w tym, że ludzie zaczęli zadawać pytania - po co były te wszystkie restrykcje, skoro nic się nie stało? W rezultacie staliśmy się ofiarami własnego sukcesu, gdyż rządzącym trudno było później przekonać obywateli, że obostrzenia mają sens.
Po drugie, za sprawą dziedzictwa historycznego nasza część Europy charakteryzuje się znacznie niższym poziomem zaufania do władzy. Zjawisko to może tłumaczyć, dlaczego w całym regionie poziom wyszczepienia jest istotnie niższy niż w Europie Zachodniej, podobnie zresztą jak poziom przestrzegania pandemicznych obostrzeń. W konsekwencji od Estonii po Bałkany jesteśmy świadkami znacznie cięższego przebiegu kolejnych fal.
Po trzecie wreszcie, pomimo powyższych uwarunkowań, rząd mógł znacznie lepiej zarządzać epidemią. Brak wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, wejście w konflikt z opozycją wokół wyborów prezydenckich, fatalna polityka komunikacyjna, brak przygotowania instytucji państwa - za to wszystko odpowiedzialność ponoszą rządzący. Choć prawdopodobnie rację ma minister Niedzielski, mówiąc że w Polsce „restrykcje są mało skutecznym środkiem zapobiegania pandemii”, a rząd ma bardzo ograniczone pole manewru, to jednak sytuacja ta jest choć po części konsekwencją wcześniejszych błędów. Z szacunku dla tych 180 tys. zmarłych ktoś powinien ponieść za to odpowiedzialność. A my, kiedy ta fala przewali się już przez kraj, powinniśmy upamiętnić ofiary największej tragedii od czasów II wojny światowej.