Wieczni mesjaniści. Niebezpieczni romantycy. Potomkowie odpowiedzialnych za bezsensowne zrywy niepodległościowe. Uczniowie Becka. Naiwni głupcy machający szabelką. Takie określenia padają pod adresem tych, którzy opowiadali się za wysyłaniem broni do Ukrainy, nawoływali do ostrzejszych sankcji albo oczekują silniejszej reakcji NATO. Ich autorami są nadwiślańscy realiści, według których głównym zadaniem władz jest troska o dobrobyt i bezpieczeństwo własnego państwa oraz jego obywateli. Wzorem takiego postępowania jest polityka Viktora Orbana, który robi wszystko, by Węgry nie zostały wciągnięte do wojny, a Węgrzy mieli dostęp do taniego paliwa i prądu.
Święta Realpolitik. Jak świat światem, liczą się tylko interesy. Nasze interesy, oczywiście. Niby oczywiste, ale w tej dyskusji wbrew pozorom nie ma nic oczywistego, bo mamy co najmniej dwa „realizmy”. Jeden z nich to klasyczna teoria stosunków międzynarodowych. W tym wymiarze konkurentem realizmu nie jest wcale żaden romantyzm, ale liberalizm, konstruktywizm, strukturalizm, etc. I niestety (dla realistów), teoria realizmu nie radzi sobie z wyjaśnieniem aktualnej sytuacji. Gdyby bowiem przyłożyć do niej realistyczną matrycę, Rosja nie powinna była zaatakować Ukrainy, a Chiny w obliczu porażek Kremla na froncie nie powinny go dłużej popierać. Tymczasem rzeczywistość temu przeczy, i znacznie lepiej wyjaśnią ją konstruktywizm – pytanie „co jest w głowie Putina” jest zresztą tego najlepszym dowodem. A realiści-teoretycy albo wstydliwe milczą, albo próbują wbrew rzeczywistości bronić swoich analiz i prognoz.
Skoro zatem nie o teorię realizmu, to może chodzi o pragmatyczny „realizm sytuacyjny”, taki zdrowy rozsądek w polityce. Na pierwszy rzut działanie Orbana wydaje się bowiem sensowne i roztropne. Stara się nie drażnić niepotrzebnie Rosji, a jednocześnie za bardzo nie prowokować Zachodu. To w końcu nie jego wojna, prawda? Takie podejście jest jednak dość krótkowzroczne. Rosja wobec militarnego i dyplomatycznego oporu Ukraińców może bowiem zdecydować się na „włączenie” NATO do wojny poprzez choćby jednorazowy atak na jakiś cel na terenie Sojuszu. Polska idealnie się do tego nadaje. W takim scenariuszu NATO odpowiada symetrycznie, Rosjanie wzywają do rozmów i oczekują, że Zachód zmusza Ukrainę do ustępstw. Czy fakt, że dostarczamy broń dla Kijowa albo wzywamy do ostrzejszych sankcji ma wpływ na wybranie kierunku ewentualnego ataku? Niespecjalnie. Twierdzenie, że prowokujemy Rosję do ataku, jest bardziej narracją Kremla niż ma związek z rzeczywistością. Tam samo jak nie ma z nią związku teza, że to polski plan odejścia od rosyjskich węglowodorów będzie miał kluczowy wpływ na ceny ropy. Tak, paliwo niestety bardzo
zdrożeje, ale to będzie „zasługa” nie tylko Warszawy, ale całej UE i Niemiec oraz USA, które ogłosiły niemal identyczny plan. Czy to też romantycy? Potomkowie Becka?
Co jednak ważniejsze, Orban poprzez swoje decyzje i cnotę straci, i rubelka nie zarobi – w przypadku wygrania przez niego niedzielnych wyborów Węgry czeka bowiem bolesna izolacja. Tak jak przed polskim rządem pojawia się dziś szansa nowego otwarcia w relacjach zarówno z USA, jak i z UE, Budapeszt musi się liczyć z utratą unijnego wsparcia. Ani upadająca Rosja, ani Chiny, tego nie zrekompensują. A Orban stanie się prekursorem nowego nurtu, nomen omen, bieda-realizmu.