18 lat po największym przemycie kokainy do Bydgoszczy, zapadł wyrok. Wojciech D. „Daki”, były sportowiec, ochroniarz i znajomy bossa „Lewatywy” został uniewinniony. Skazano jego kolegów.
W salach rozpraw Sądu Okręgowego w Bydgoszczy do dzisiaj jeszcze pobrzmiewają echa burzliwych, lat 90. Jednym z procesów, który rozpoczął się właśnie w tamtej dekadzie, było postępowanie w sprawie gigantycznej kontrabandy narkotyków z Ameryki Południowej. W tej sprawie mieszały się wątki świata sportu, policyjne i biznesowe. A w wykryciu przemytu ośmiu kilogramów kokainy pomogło zastosowanie przez policję - przy osobistym pozwoleniu wydanym przez szefa MSW - nowatorskich technik operacyjnych. Niedawno w tej sprawie zapadł wyrok.
Zaczęło się od ciuchów
Ta historia ma swój początek w 1992 roku. W pierwszych latach po transformacji ustrojowej wielu Polaków próbowało swoich sił w biznesie. Rozwijał się również spuszczony z systemowej, socjalistycznej smyczy handel transgraniczny. Granice między turystami i tymi pretendującymi do miana początkujących biznesmenów, zacierały się. W tym czasie w Kijowie przebywał między innymi również bydgoszczanin Leszek Z. Poznał na Ukrainie mężczyznę nazwiskiem Żenia K. Ten w 1993 roku wyjechał do USA, ale przedtem koledzy dogadali się, że Ukrainiec będzie co jakiś czas przysyłał Z. rzeczy, które w Polsce wciąż trudno dostać i - w związku z tym - można korzystnie sprzedać. Leszek zobowiązał się, że pieniądze, które zarobi na handlu markowymi ciuchami i elektroniką „made in USA”, będzie przekazywał mieszkającej na Ukrainie matce Żenii.
W maju 1998 roku Leszek Z. miał odebrać kolejną paczkę z zagranicy. Tym razem jednak nie podał nadawcy adresu swojego, tylko kuzyna z Chełmna, Miłosza L. Ten nie miał pojęcia, że już wkrótce stanie się świadkiem w jednej z najbardziej spektakularnych operacji antynarkotykowych ostatnich dwóch dekad.
Minister nakazuje śledzić
Paczka została nadana 2 maja 1998 roku w mieście Paramaribo w Surinamie. Nadawcą był człowiek o inicjałach M.V. Już dwa dni później przesyłka trafiła do Amsterdamu. W porcie lotniczym Schiphol holenderskie służby przetrząsając ładownię samolotu, który przyleciał z Ameryki Południowej, natknęły się na paczkę adresowaną do Chełmna. Policjanci z wydziału antynarkotykowego otworzyli przesyłkę, a w niej znaleźli drewniany stół w częściach. W dwóch blatach stwierdzono otwory z upchniętymi w nich i zamaskowanymi zawiniątkami. Szybko okazało się, że blisko dwa kilogramy białego proszku to kokaina.
Holendrzy zaraz po tym odkryciu zawiadomili Komendę Główną Policji w Warszawie. KGP z kolei - z uwagi na konieczność wdrożenia procedury transgranicznej - zgłosiło się do Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji. Janusz Tomaszewski, ówczesny szef resortu osobiście wydał zarządzenie o „niejawnym nadzorowaniu przesyłki”. Sprawę przejęli specjaliści z Wydziału II Biura do spraw Narkotyków KGP.
Polskie służby - policja i między innymi straż graniczna - wdrożyły specjalną procedurę o nazwie „Change of casteley”, czyli dyskretnego przejęcia „gorącej” przesyłki.
Kokainowe ucho
Krótko później na amsterdamskim lotnisku pojawił się funkcjonariusz polskiej policji i na pokładzie samolotu LOT-u przejął paczkę. Dla niewtajemniczonych jednak wszystko wyglądało normalnie - paczka została wysłana w dalszą drogę do Polski. Nie trafiła jednak od razu do adresata. Już w kraju w dniach od 5 do 7 maja 1998 roku znajdowała się w rękach polskiej policji. Funkcjonariusze sięgnęli w tej sprawie po niezwykle rzadko stosowaną technikę tak zwanej pułapki kryminalistycznej.
Z blatów stołu pochodzącego z Paramaribo wyciągnięto zawiniątka. Jeszcze raz zostały poddane badaniom. Wynik laboratoryjny był jednoznaczny - w foliowych pakietach znajdowała się wysokiej jakości kokaina. Policyjni spece dosłownie spreparowali paczki, które z zewnątrz wyglądały identycznie z oryginalnymi. W środku jednak narkotyk zastąpiono inną substancją, a dodatkowo w paczkach zainstalowane zostały urządzenia nagrywające rozmowy i... nadajnik GPS. Pakunek wyglądający na nienaruszony, przekazany został ponownie poczcie. 12 maja paczka dotarła w końcu do Chełmna.
Sześć dni wcześniej u Miłosza L. gościł Leszek Z. Nie miał prawa jazdy, więc o podwiezienie do Chełmna poprosił Wojciecha D. Ten mężczyzna o pseudonimie „Daki” to były sportowiec, wicemistrz Polski w skoku o tyczce z roku 1988, wychowanek bydgoskiego Zawiszy. Ale wtedy, pod koniec lat 90. policji znany był już z innej działalności. Ciążyły na nim zarzuty kierowania grupą przestępczą. Chodziło o działalność agencji ochrony „Help”, której był współwłaścicielem, a którą śledczy podejrzewali o wyłudzanie pieniędzy, dokonywanie rozbojów i zarabianie na paserstwie kradzionych aut.
Zgubić gliny!
„Daki” w późniejszym śledztwie i procesie potwierdzał, że podwiózł Leszka Z. do Chełmna swoim mondeo. Ale utrzymywał też, że nie wszedł do mieszkania Miłosza L. I nie był wtajemniczony w sprawę narkotykową. Czekał w samochodzie na powrót kolegi.
Niewtajemniczony w sprawę podobno był też Miłosz L. Twierdził, że powiedziano mu, iż odbierze paczkę nadaną w USA. Miały się w niej znajdować ubrania marki Calvin Klein. Zdziwił się, kiedy kurier wręczył mu pakunek zawierający jakieś „części stołu”. Kuzyn wcześniej obiecał Miłoszowi, że w podziękowaniu za odebranie paczki zabierze go do Pragi na zawody żużlowe.
Leszek Z. 13 maja poprosił „Dakiego” ponownie o podwiezienie do Chełmna. Chciał odebrać swoją przesyłkę. Wojciech D. był jednak chory i odmówił. Szoferem zgodził się zostać Rafał P., inny znajomy. Mężczyźni wsiedli w hondę, którą P. miał pożyczoną i pojechali po paczkę. W drodze powrotnej do Bydgoszczy Leszek Z. zorientował się, że mają ogon w postaci policyjnego radiowozu. Śledzonym udało się zgubić policję. Zatrzymali się dopiero za Unisławiem w kierunku Bydgoszczy. Ładunek z kokainą ukryli przy drodze w polu rzepaku.
Nie mieli pojęcia, że policja śledziła ich położenie za pomocą GPS-u. Mundurowi zorganizowali blokadę drogi, a Rafał P. zatrzymał samochód dopiero na widok długiej broni, którą w ich stronę wymierzyli policjanci.
Wyrok, który zapadł kilka tygodni temu w Bydgoszczy to już kolejne orzeczenie. Postępowanie trafiło do bydgoskiego sądu z apelacji gdańskiej. Z. i P. zostali skazani na 5 i 3 lata więzienia. Ale sąd zaliczył im na poczet kary czas, który spędzili w areszcie w latach 1998 do 2002. Przed ostatnią nieudaną kontrabandą koki udało im się sprowadzić około 6 kg tego narkotyku. Wojciech D. został uniewinniony z wszelkich zarzutów.
Złote Lexusy z USA
„Daki” pozostał jednak postacią - jak to określają policjanci - barwną. Był wcześniej bohaterem postępowania w sprawie do dzisiaj niewyjaśnionego zabójstwa, do którego doszło w 1996 roku nad Zalewem Koronowskim. Z wody wyciągnięto wtedy zwłoki Jarosława L., współpracownika D., ochroniarza z agencji „Help”. Mężczyzna miał w klatce piersiowej ranę postrzałową, a do nóg przytroczone ciężarki z siłowni. Proces w tej sprawie zakończył się dopiero w 2011 roku - uniewinnieniem dwóch oskarżonych Adama N., pseudonim „Rzymianin” oraz Tomasza L., „Pycia”.
„Daki” został skazany w 2006 roku na trzy lata więzienia za to, że kierowana przez niego agencja Help pobierała, między innymi potężne pieniądze za obietnice odnajdywania kradzionych w Bydgoszczy limuzyn. W 1996 roku trafił do aresztu, ale poręczenie w wysokości 300 mln starych złotych wpłacił za niego wybijający się wówczas na bossa bydgoskiego światka Henryk M., zwany „Lewatywą”. Obecnie „Lewatywa” jest jednym z głównych oskarżonych w sprawie zlecenia i przeprowadzenia zamachu na życie Piotra Karpowicza, szefa z ubezpieczalni PZU w Bydgoszczy w 1999 roku. Wyrokiem z 2014 roku został skazany na 25 lat więzienia, ale apelacja uchyliła orzeczenie. Trwa nowy proces.
Henryk L. „Lewatywa” kupił „Dakiemu” wolność. Wpłacił 300 mln starych złotych poręczenia majątkowego
W procesie o przemyt kokainy „Daki” przyznał, że w 1998 roku próbował spłacić dług wobec Henia. Już po zakończeniu działalności agencji „Help” były sportowiec, konwojent i biznesmen został zatrudniony jako... zarabiający nieco ponad 1200 zł miesięcznie pracownik techniczny w bydgoskim City Hotelu. I tam właśnie miał zorganizować spotkanie z Henrykiem M. oraz czołowym żużlowcem bydgoskiej Polonii, Piotrem P. Rozmowy dotyczyły sprowadzenia do Polski dwóch aut marki Lexus. Klientami byli właśnie P. i „Lewatywa”.
Z aktu oskarżenia wynika, że transakcja miała zostać sfinalizowana za pośrednictwem człowieka w Centralnym Ośrodku Szkoleniowym Juniorów Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Ostatecznie złote Lexusy nie trafiły do Polski.
Wojciech D. ma teraz 49 lat i jest trenerem skoku o tyczce w bydgoskim Zawiszy. Próbowaliśmy się z nim skontaktować, ale nie odbierał telefonu.
***
Spośród kilkunastu świadków, przeciwko oskarżonym Adamowi N. "Rzymianionowi" i Tomaszowi L. pseudonim "Pyciu" zeznawał tylko jeden. Dariusz T., który ma status świadka koronnego, oświadczył przed sądem, że w dzień zabójstwa Jarosława L. spotkał się z Adamem N.: - Chwalił się, że razem z Tomaszem L. strzelali do niego jak do kaczki. Do rzekomego spotkania świadka z "Rzymianinem" miało dojść 3 października 1996 roku, między godzinami 17, a 18, w nieistniejącej obecnie restauracji przy ulicy Dworcowej w Bydgoszczy.
Według Dariusza T. "Rzymianin" był widocznie zdenerwowany, podobno nawet nie dokończył kurczaka z rożna, którego zamówił. Ciało wyłowione z zalewu Rewelacje T. nie pasują do zeznań pozostałych świadków. Według nich Jarosław L. miał być widziany ostatni raz w hotelu City w Bydgoszczy 3 października, około godz. 21, czyli trzy godziny po spotkaniu Dariusza T. i Adama N. w restauracji przy ul. Dworcowej. Ciało L. zostało wyłowione z Zalewu Koronowskiego 3 listopada 1996 roku. Zwłoki zauważyli wędkarze. Biegli sądowi orzekli, że mężczyzna zginął od strzału w głowę. Dodatkowo, do nóg kaci przywiązali mu obciążniki, używane na siłowni. To kolejny szczegół, na który Dariusz T. zwrócił uwagę w swoich zeznaniach. Podczas jednej z rozpraw wyjął z kurtki i pokazał sędziemu fotografię wykonaną na siłowni. Widać na niej "Rzymianina", a w tle ciężarki - w mniemaniu świadka - identyczne z tymi, które przywiązano do nóg szefa "Helpu".
W początkowym śledztwie, które zostało umorzone w 1997 roku, głównym podejrzanym był ówczesny gangster Waldemar W., znany jako "Książę". Śledczy, jako jeden z motywów zbrodni, brali pod uwagę rzekomy konflikt pomiędzy N., a L. Sprawa trafiła na wokandę Sądu Okręgowego w Bydgoszczy dopiero w 2006 roku, kiedy skierowała ją tam Prokuratura Apelacyjna w Lublinie. Wtedy uwaga śledczych skupiła się na zatargu Jarosława L. z Adamem N. Konflikt miał powstać, gdy N. zdemolował klub z automatami do gier, który ochraniała firma L. - Jestem niewinny - zarzeka się "Rzymianin". Tak samo twierdzi "Pyciu". Oskarżeni mieli alibi, 4 października rano byli widziani w hotelu w Bieszczadach. Według obrońców, niemożliwe, by zdążyli tam dotrzeć w kilka godzin po zabójstwie. Wyrok zapadnie w 18 lutego.
Proces w sprawie tego zabójstwa zakończył się 18 lutego 2011 roku. Oskarżeni zostali uniewinnieni z zarzutu zamordowania Jarosława L.