Kocopałów moc. Nośne „argumenty” populistów okazują się w końcu kłamstwem. Smith i Kowalski przekonują się o tym boleśnie. Po szkodzie
Jonathan, kolega z warsztatów w siedzibie Reutersa, wyznał mi wczoraj, że – jak zapewne większość Brytyjczyków – nic nie słyszał o „aferze” z niewpuszczeniem do Albionu znanego nad Wisłą publicysty i pisarza science-fiction. Natomiast każdy z naszych umiłowanych w wolności braci wyspiarzy wie o braku benzyny na stacjach i pustych półkach w sklepach. Bo wolność wolnością, ale wszechobecne „fuel run out” potrafi naprawdę sparaliżować życie przeciętnego Smitha.
Plaga braków w zaopatrzeniu nie spadła na Brytyjczyków z nieba. To jedna z wielu nasilających się konwulsji po opuszczeniu Unii. Owszem, brytyjska gospodarka jest wielokrotnie potężniejsza od polskiej, międzynarodowa pozycja (nie)dawnego hegemona mórz i oceanów jest nadal mocna, ba, wzmocniona właśnie przez AUKUS, a więc wszystko powinno pójść gładko. Zwłaszcza że Brytania była w UE płatnikiem, a nie biorcą miliardowych dotacji, jak my.
Okazuje się jednak, że obiecywanych przez demiurgów Brexitu nadwyżek w budżecie jakoś nie ma. NHS, państwowa służba zdrowia, nie zyskała reklamowanych przez Nigela Farage'a „350 milionów funtów” (zresztą sam Farage zdementował, jakoby miała zyskać; zrobił to jednak PO głosowaniu, w którym wielu jego rodaków właśnie z powodu tej obietnicy wrzuciło do urn „WYCHODZIMY!”). Pojawiło się za to wiele oczekiwanych przez ekonomistów problemów w funkcjonowaniu wyspiarskiej gospodarki. Podstawowym jest brak pracowników w branżach, w których żaden Brytyjczyk nie chce pracować.
Jakiś czas mieszkałem przy londyńskim Russell Square, rzut kohinoorem od British Museum i University of London, i z kolegą Jonathanem obserwowałem, jak funkcjonuje lokalny gospodarczy mikroświat. Któregoś wieczora, po paru pintach, zaczęliśmy snuć wizję stolicy UK bez imigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej. Wyszło nam coś na kształt scenariusza filmu „Dzień bez Meksykanów”, opowiadającego, co by było, gdyby w Kalifornii brakło Latynosów. Megachaos. Tylko że tamten film to była komedia, a Brytyjczykom nie jest do śmiechu. Bo TO dzieje się tu i teraz i ma swoje bolesne konsekwencje.
Oczywiście, posiadająca osiemsetletnie doświadczenie w pielęgnowaniu trawy i parlamentaryzmu monarchio-demokracja w końcu to ogarnie. Wrócą tysiące kierowców ciężarówek, zapewne Polaków, a z nimi paliwa na stacjach i towary na półkach. Uzbrojony w szczoty i domestosa personel z uboższej części Europy, w asyście Azjatów, wypucuje, zakurzone dziś, mieszkania synów i cór Albionu. Tyle, że będzie to droższe niż dotąd i trzeba będzie po drodze wypełnić cały stos papierów, które byłyby niepotrzebne, gdyby owi przybysze (pokazani m.in. w głośnym firmie „Niewidoczni” wielkiego Stephena Frearsa) pozostali „braćmi z tej samej Unii”, a nie stali się OBCY.
Słuchając opowiadającego o tym wszystkim Jonathana, konsekwentnego wyborcy torysów (tak!), mam z tyłu, a właściwie już z przodu głowy Polskę. Dochowaliśmy się Farage’ów, i to nie z opozycji, lecz partii współrządzącej krajem, opowiadających niewyobrażalne kocopały o rzekomych stratach, jakie ojczyzna poniosła na członkostwie w Unii (dobrze że Polski Instytut Ekonomiczny i czołowi politycy, jak Joachim Brudziński, dają temu odpór). Wraca też narracja, że „imigranci odbierają Polakom pracę”. Choć ekonomiści są zgodni, że milion pracujących cudzoziemców zarejestrowanych w ZUS nie tylko winduje wpływy budżetu państwa, ale i mocno podbija wzrost PKB, a tym samym podkręca koniunkturę. Czyli ZAPEWNIA wielu tysiącom Polaków DOBRE miejsca pracy.
Populistyczne kocopały są jednak wielce nośne. Owszem, okazują się kłamstwem. Owszem, Smith i Kowalski w końcu przekonują się o tym na własnej skórze. Ale po szkodzie.