Kielczanin w podróży dookoła świata(14) Wietman [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Jacek Słowak Karolina Maj

Kielczanin w podróży dookoła świata(14) Wietman [ZDJĘCIA]

Jacek Słowak Karolina Maj

Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 14 – Wietman.

Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.

Z Vientian autostopem posuwaliśmy się w kierunku Hanoi, stolicy Wietnamu. Początkowo plany zwiedzania związaliśmy z południową częścią kraju, ale po zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że jednak bardziej będzie nas interesował mniej zurbanizowany północny jego region. Najpierw jednakże należało zobaczyć Hanoi, ogromne miasto, tak ruchliwe, że przejście na drugą stronę ulicy niemalże graniczyło z cudem. Wszędzie pędziły riksze, jedna za drugą. Niezliczone rzesze ludzi lawirują między jadącymi ciągle skuterami i autami, chociaż równie dobrze można powiedzieć, że to pojazdy usiłują się przeciskać w falującym morzu pieszych. Podobno najlepiej w ruchu ulicznym iść przed siebie z wyciągniętą ręką i lepiej nie próbować biec, ani nagle zatrzymywać się. W tej zdumiewająco dynamicznej, barwnej scenerii zdarza się jednak, że ludzie przystają by zasiąść przy malutkich stoliczkach poustawianych w niewyobrażalnej ilości na chodnikach. W Hanoi zwyczajem jest jadanie na ulicy, a potrawy serwuje się prosto z garnka na talerz klienta. Całe życie toczy się na ulicach, a nie za murami domów. Jest gwarno i tłoczno - ludzie pracują, jedzą, rozmawiają , przebywają ze sobą. Atrakcje miasta zwiedzaliśmy przez 3dni. Jako że, z oczywistych powodów, w mieście nie było gdzie rozbić namiotu, wykupiliśmy noclegi w tanim hostelu w starej części miasta, tam bowiem należy spodziewać się największej ilości atrakcji do zwiedzania. Przechadzając się ulicami starego miasta można zobaczyć ulicznego fryzjera przy pracy, sprzedawcę ananasów, który wozi swój mały sklepik na rowerze, rikszarza odpoczywającego z nogami opartymi o kierownicę i wylegującego się za jego plecami klienta w hamaku, czy luksusowego czarnego rollce royce'a zaparkowanego przy jakimś małym sklepie o żółtych ścianach i stojącego obok sprzedawcę kwiatów układającego bukiety i wystawiającego je w szerokim koszu zamocowanym na starym rowerze. Do nozdrzy docierają co chwila aromaty z wszechobecnych ulicznych gar-kuchni, zachęcające i kuszące bogactwem smaków. Stara zasada mówi, że najlepiej jadać tam, gdzie jadają miejscowi, więc im bardziej tłoczno w knajpie, tym lepiej. Słyszałem, że o Hanoi mawia się, że jest to "stara dama Orientu" i faktycznie ów szczególny klimat azjatyckiego świata gdzieś przebrzmiewa ale zapewne nie tak mocno już jak kiedyś, zanim po ulicach zaczęły gnać miliony skuterów. Ich ilość, wszechobecność i hałas są przytłaczające. Stara magia Orientu jeszcze się broni, ale coraz słabiej. Powoli przegrywa z postępem technologicznym i coraz szybszym rytmem życia.

Będąc w Hanoi rzesze turystów kieruje swoje kroki do Mauzoleum Ho Chi Minha - gdzie złożono ciało słynnego komunistycznego wodza, prezydenta Wietnamu z lat 1954-69. Wietnamczycy darzą to miejsce wielkim szacunkiem, stawiając swojemu wodzowi sprzed lat pomniki, upamiętniając go na plakatach rozwieszanych w mieście. Po drodze do mauzoleum mija się wiele flag na masztach - zazwyczaj wietnamskiej fladze narodowej towarzyszy komunistyczna z sierpem i młotem. Zaskakujący może też być widok mijanego po drodze pomniku i plakatów z podobizną...Lenina. Tuż obok mauzoleum znajduje się polska ambasada, o czym zawiadamia trzepocząca na wietrze biało-czerwona flaga. W odróżnieniu od innych części Hanoi, okolice mauzoleum są dużo spokojniejsze, nie ma tylu skuterów i aut. Obok znajduje się muzeum Ho Chi Minha, a całość jest obficie obstawiona żołnierskimi wartami.

Warto odwiedzić XIX katedrę św. Józefa zaprojektowaną na wzór katedry Notre Dame , położoną w dzielnicy, określanej tutaj jako "francuska", jako że jej aleje, atmosfera i willowe budynki wiernie przypominają ulice Paryża.
Niezwykle urokliwe jest położone w samym centrum starego miasta jezioro Ho Hoan Kiem, tzw. Jezioro Odzyskanego Miecza, z którym związana jest legenda, wg której z jeziora wyszedł Złoty Żółw i podarował rybakowi Le Loi magiczny miecz, czyniąc go niepokonanym. Rybak zdobył władzę, zrzucając z trony Dynastię Ming, a w dowód wdzięczności nakazał wybudować pośrodku jeziora "Wieżę Żółwia", która dzisiaj jest jednym z symboli stolicy Wietnamu. Jezioro szczególnie pięknie prezentuje się nocą, gdy zapalają się światła lamp - widok jest jak z bajki.
Osobliwością Wietnamu, z którą zetknęliśmy się podczas pobytu, jest dość szokujące dla nas upodobanie Wietnamczyków do potraw przygotowywanych z...psa. Zdarzyło nam się zawędrować do dzielnicy, gdzie na szerokich stołach na ulicy leżały upieczone w całości psy. Była to dzielnica chińska. Wychodząc z założenia, że aby dobrze poznać kulturę odwiedzanego kraju, trzeba zakosztować rdzennej kuchni, postanowiliśmy z Michałem zamówić sobie pieczonego psiaka. Choć nie była to łatwa decyzja, to ciekawość i chęć poznania wzięły górę. To targały mną niejasne uczucia związane z tym, że psa od zawsze traktowałem jako przyjaciela i towarzysza, od dziecka kocham te zwierzęta więc to, co właśnie zamierzaliśmy zrobić zakrawało wręcz na barbarzyństwo. W dodatku sam widok upieczonych psów był odrażający. A jednak nie wycofałem się z powziętego zamiaru, bo zawsze byłem ciekaw, co sprawia, że w Azji Południowo-wschodniej psy są tak popularne jako danie. Gdy już miałem przed oczami moją porcję zdołałem spróbować tylko kawałeczek, po czym stwierdziwszy, że w smaku nie ma nic rewelacyjnego, reszty już nie ruszyłem. Nadal nie potrafiłem zrozumieć Wietnamczyków w tek kwestii. Czułem się tak dziwnie, że przeszła mi przez myśl obawa, czy mój czworonóg mógłby wyczuć co zrobiłem, gdy wrócę do domu.

Ostatniego dnia w Hanoi, gdy nazajutrz mieliśmy ruszać dalej, dawało nam się we znaki zmęczenie i znużenie, którego nie dało się "wyspać", więc postanowiliśmy zafundować sobie tradycyjny wietnamski masaż. Trwało to ok. 3 godzin i w tym czasie dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o Hanoi - m.in. powiedziano nam o dzielnicy Le Mat, w której serwowane są potrawy przyrządzane z...kobry. Wymasowani i wypoczęci nie wiele myśląc poganliśmy szukać tego miejsca. Dojazd zajął nam ok. 1,5 godziny, trochę błądziliśmy, ale w końcu trafiliśmy do starej kolonialnej dzielnicy. Weszliśmy w jedną z wąskich uliczek i od razu rzuciły się w oczy stragany, na których oferowano węże w każdej postaci i wielu gatunkach. Po wejściu do jednej z knajp pokazano nam klatkę z mnóstwem wijących się gadów, w niekoniecznie dobrych humorach. Wietnamczyk z długim hakiem drażnił je dodatkowo, uderzając w pręty klatki, w której aż się zakotłowało. Poproszeni o dokonanie wyboru, wskazaliśmy na dorodną kobrę, jako że było nas trzech (ja, Michał i kolega, którego nazwiska nie ma potrzeby ujawniać). Wietnamczyk wyciągnął ją za pomocą haka na podłogę i przez chwilę wściekła patrzyła na nas jakby miarkując, gdzie ma zaatakować, jednak w następnej chwili została chwycona w okolicy łba i poderżnięto jej gardło. Kazali mi podstawić, podaną wcześniej szklankę, by zebrać krew. Wietnamczyk szybkim ruchem odciął kobrze zęby jadowe, następnie do drugiej szklanki zebrał jej jad. Następnie rozciął węża i wydobył bijące jeszcze serce, po czym położył je na talerzyku. Zaprowadzono nas do stolika i zaproponowano kieliszek wódki, na co przystaliśmy. Razem z alkoholem przywędrowały na nasz stół szklanki z krwią i jadem oraz serce na talerzyku. Szczerze nie rozumieliśmy w tamtej chwili w jakim celu nam to przyniesiono. Po kilku chwilach, podczas których kelner usilnie starał się nas do czegoś przekonać, wreszcie dotarło do nas, że mamy wypić podany alkohol wraz z owymi specyfikami, a to dlatego, że dzięki temu staniemy się "lepszymi mężczyznami". Miałem ogromne opory, ale jakoś się przemogłem, skoro koledzy dali radę, to ja też. Ręka ze szklanką zawisła w połowie drogi do ust i ani kroku dalej...wmówiłem sobie, że to "krwawa Mary" i jakoś przeszło. Po pierwszym tak popitym kieliszku, poszedł drugi, a potem trzeci, a po trzecim Wietnamczycy (których nagle zrobiło się więcej niż jeden przy naszym stoliku) zaczęli usilnie nakłaniać do zjedzenia serca (wciąż bijącego), bo to jest największy afrodyzjak. Zanim się spostrzegłem mój kolega, którego nazwiska nie ma potrzeby wymieniać w mgnieniu oka porwał z talerzyka serce i w całości połknął. Zrobił to tak szybko, że aż pomyślałem "Kurcze, ale musi mieć problem!". Po tym wszystkim zaczęto podawać potrawy, z 1,5-kilogramowej kobry przygotowano osiem dań, w tym m.in. zupę, gulasz, wątróbkę, a wszystkie były zaskakująco smaczne. Po takiej kolacji trochę się bałem, jaka będzie reakcja na te wszystkie afrodyzjaki (szczególnie kolegi "od serca"), ale nic nikomu nie zaszkodziło.

Z Hanoi udaliśmy się już na północ kraju, do miasta Sapa, gdzie do dnia dzisiejszego żyją rdzenni potomkowie górskich plemion. Sapa leży niedaleko granicy Wietnamu z Chinami, w górach. Podróż tam zajęła nam cały dzień, a jechaliśmy autem w rodzaju małego busa, droga pięła się coraz wyżej, krajobraz stawał się coraz bardziej pofałdowany, zielony i coraz bardziej dziki, trudno dostępny...i coraz piękniejszy. Serpentyny ścieżek wiją się wężowym skrętem wśród tarasów ryżowych, układających się miękko na stokach gór, w oceanie ich zieleni wyłaniają się jak wysepki, szare dachy domów i budynków gospodarskich, ułożonych w małe skupiska . Zmianie widoków za szybą auta towarzyszyła zmiana klimatu na ostrzejszy, bardziej surowy. Pogoda była zmienna, a temperatury odczuwalnie niższe. Samo Sapa położone jest w najbardziej deszczowej prowincji w Wietnamie, natomiast sąsiaduje zarazem z jedną z najbardziej słonecznych prowincji, co pozwala podziwiać piękno tej krainy w różnych odsłonach. Widoki w najwyższym stopniu sielskie i urzekające. Pozytywne wrażenie wzmacnia dodatkowo wielka życzliwość i uprzejmość mieszkańców, jak wszyscy Azjaci często się uśmiechają i są bardzo pogodni. Ponadto lubią się targować, będąc jednocześnie rekinami negocjacji, przez co ciężko z nimi wygrać. Przyjemnie było również patrzeć na tych ludzi, jako że nosili na codzień tradycyjne regionalne stroje, charakterystyczne dla plemienia Dao, czy Hmong. Prawdziwa egzotyka, Michał jak oszalały fotografował co się dało.

Po długiej jeździe bardzo zgłodniali szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zaradzić pustym żołądkom i trafiliśmy do egzotycznej restauracyjki, gdzie jednakże przy barze nikt nie chciał rozmawiać po angielsku, więc były małe kłopoty ze zrozumieniem się. Pokazując na migi od razu zamówiliśmy po dwa szaszłyki z jakiegoś mięsa, lecz każdy inny, po misce zupy (chyba z kurczaka) oraz po dwa duże, kacze jaja, jak sądziliśmy- na twardo. Zjedliśmy szaszłyki i zupę - skoro pierwszy głód został zaspokojony, to zaczęliśmy pytać panią kelnerkę o to, co właściwie zjedliśmy. Na pytanie o szaszłyki, otrzymaliśmy okraszoną szerokim uśmiechem odpowiedź : "Miki. Miki mouse!", po czym wskazując na puste miski, uśmiechając się jeszcze szerzej rzekła : "Snake". W porządku - myszy i węże - już przywykliśmy. Czekała nas jeszcze konsumpcja jajek - od dawna tęskniliśmy za tym swojskim przysmakiem. I tu niespodzianka! Po rozbiciu ze skorupki wyłoniły się pisklęta...tyle, że już podgotowane i podpieczone na ogniu. Chociaż już mieliśmy okazję próbować w Kambodży podobnie przyrządzonych jaj kurzych, to jednak nie dało się uniknąć konsternacji. I znowu ciekawość wzięła górę, udało się jakoś zjeść owo "danie", ale z powodu nadmiaru towarzyszących temu emocji musieliśmy to wszystko przepić czymś mocniejszym, żeby odzyskać władzę w nogach. Tym akcentem zakończyliśmy dzień. Następnego ranka, odkąd tylko wyszliśmy z hostelu na świat, by dalej odkrywać uroki okolic, okazało się, że sami niechcący staliśmy się atrakcją turystyczną dla mieszkańców, a szczególne - kobiet. Otóż były to reperkusje opisanej wyżej kolacji z kaczymi jajami w roli głównej. Wieści szybko się rozchodzą, a więc kiedy po okolicy rozniosło się, że dwóch takich Europejczyków odważyło się jeść w lokalu uczęszczanym li i jedynie przez autochtonów i dla nich tylko przeznaczonym, błyskawicznie staliśmy się bardzo rozpoznawalni. Podejrzewam, że nieumyślnie musieliśmy naruszyć jakieś małe tabu, skoro wzbudziło to takie zainteresowanie, niezabarwione co prawda żadną wrogością, rzekłbym nawet że sympatią (skoro nagle zaczęły otaczać nas grupki kobiet, z których najwyższa wzrostem sięgała mi do pasa) lecz zabarwioną chyba nutką politowania. W Wietnamie bowiem, tam gdzie chadzają turyści nie podaje się pewnych potraw, podobnie rzecz ma się z komunikacją - są autobusy specjalnie przeznaczone tylko dla rdzennych mieszkańców, chociaż gdy turysta (przypadkiem lub celowo) pomyli się i pójdzie nie tam gdzie trzeba, to nie zostanie przepędzony, choć sam fakt złamania zasady nie pozostanie zignorowany. Fakt istnienia tego podziału nie oznacza wcale, że dla miejscowych zachowane jest "to co lepsze". Zdarzyło nam się przejechać kawałek jednym z "rdzennych" autobusów i warunków w nim panujących nie dało by się określić mianem "tolerowalnych".

Ponieważ ośrodkiem życia każdej osady jest rynek, nogi poniosły nas na największy lokalny targ w Bac Ha, gdzie co tydzień ściągają okoliczne plemiona z rękodziełem, tkaninami i wszystkim, co tylko nadaje się do sprzedania. Największą atrakcją jest sama możliwość zobaczenia istnej mozaiki etnicznej - wszystko dzięki wspomnianemu zwyczajowi noszenia regionalnych ubrań. Jest kolorowo i pięknie. Wśród dorosłych biega bardzo dużo dzieci - czarnowłosych, wielkookich z umorusanymi buziami, staruszki o mądrych twarzach i zgaszonym spojrzeniu dreptają gdzieniegdzie, niosąc na plecach plecione kosze. Widzimy kilku starszych mężczyzn siedzących sobie i palących wielkie fajki. Zapamiętałem szczególnie widok malutkiej ok 7 letniej dziewczynki dźwigającej na placach w chuście niemowlę, zapewne brata lub siostrę. Robimy non stop zdjęcia. Małe miasteczko wydaje się wibrować od kolorowych damskich strojów, na klepisku rozkładane są warzywa, owoce, fistaszki gotowane na parze, suszone ostre papryczki oraz różne dziwne grzyby. Obok urzędują kucharze w swoich przenośnych gar-kuchniach, pokazując klientom parujące garnki, z których unoszą się zapachy gotowanego mięsa, warzyw i ziół. Sprzedają małe placki z kleistego ryżu, a na popitkę proponują bardzo aromatyczną kawę, herbatę, piwo w butelkach i...miejscowy samogon o mocy paliwa rakietowego, nazywanego zwodniczo "winem ryżowym". Widzimy porozkładane damskie chusty i fatałaszki, z których wiele wygląda jak dzieła sztuki. Nie brakuje także tzw. towarów "made in China" - plastikowych klapek, syntetycznych koszulek czy innych wątpliwej jakości tekstyliów, lecz nie są one warte uwagi. Stosika rozmieszczono tak, jakby targ podzielony był na swoiste sekcje: warzywno-owocowa, odzieżowa, kulinarna, rzeźnicza, turystyczno-pamiątkowa i zwierzęca. W tej ostatniej, nieco oddalonej na niewielkim wzniesieniu jest niesamowicie gwarno od dźwięków zwierząt: wołów, kur, kogutów, gęsi, świń spętanych w workach z jedynym otworem na ryjek, psów i kotów, węży. A błoto sięgało nam prawie po kolana. W surowszym klimacie dała o sobie znać moja mała ranka, o której wspominałem wcześniej - nie dość, że przez te kilka dni nie było oznak gojenia, to pojawił się pulsujący, tępy, choć niezbyt mocny ból i mały obrzęk. NIe było jednak czasu i warunków, by się tym zająć.

Bezpośrednio z bazaru Bac Ha udaliśmy się zobaczyć perłę Wietnamu - przepiękną zatokę Opadających Smoków Ha Long. Podróż zajęła ok. 6 godzin, a kosztowała nas raptem 5 zł! Nie skłamię, jeśli powiem, że to najpiękniejsza zatoka spośród wszystkich, które dane mi było kiedykolwiek oglądać. Zauroczeni udaliśmy się w całodniowy rejs turystycznym statkiem kursującym po zatoce. Na powierzchni 1,5 tysiąca kilometrów kwadratowych rozsianych jest niemal dwa tysiące wapiennych i łupkowych wysp, tworzących niezwykle malowniczy krajobraz, pełen zapierających dech w piersiach jaskiń. Jest tam także rafa koralowa i majestatyczne lasy mangrowcowe. Z uwagi na tłumy turystów odwiedzających to miejsce, jest ono także mocno skomercjalizowane, co niektórym może nieco psuć przyjemność pobytu. Na statku poznaliśmy dwa sympatyczne dziewczyny z Rosji, podróżujące po Wietnamie. Następnym etapem podróży jest już Malezja.

Jacek Słowak Karolina Maj

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.