Kiedy ktoś przenosi prywatne emocje na plan, to jest amatorstwo
Film. Choć pracowała od lat w Warszawie, wszyscy myśleli, że jest krakowską aktorką. Największe sukcesy filmowe EWA TELEGA odniosła u Ewy Meszaros - i wcale nie było problemem, że kiedyś podkochiwała się w jej mężu - Janie Nowickim. Teraz jej córka idzie w ślady mamy.
- Od lat gra Pani w stołecznych teatrach - najpierw Dramatycznym, teraz w Ateneum. A miała Pani doświadczenia z krakowskimi scenami?
- Grałam głównie w Teatrach Telewizji realizowanych w Krakowie. Bo tamtejszy ośrodek TVP robił ich kiedyś bardzo dużo. I dopiero po latach dowiedziałam się, że wszyscy uważali wtedy, że... jestem na etacie w którymś z krakowskich teatrów. Kiedy w warszawskiej telewizji ktoś proponował: „Może by to Telega zagrała?”, od razu słyszał: „Nie, bo ją trzeba ściągać z Krakowa”. (śmiech) Tymczasem ja byłam przez 27 lat w Teatrze Dramatycznym.
- Poznała Pani więc oba te aktorskie środowiska - krakowskie i warszawskie. Są między nimi różnice?
- Dzisiaj już chyba nie ma. Ale kiedyś były. Tak jak między Warszawą a Krakowem. Warszawa jest zabiegana, wszyscy się spieszą, a w Krakowie nawet w taksówkach jedzie się wolniej. (śmiech) Mnie to nie odpowiadało. Wiedziałam, że jak w Krakowie zacznie się kichać, to kiedy wyjdzie się na Rynek, od razu zapytają, czy jest się przeziębionym. Czesiek Mozil, kiedy go zapytałam, czemu się wyprowadził z Krakowa, odpowiedział: „Miałem wrażenie, że zabaluję się na śmierć. Nawet, kiedy byłem sam w domu, wydawało mi się, że słyszę: „Chooooodź, chooooodź!”. I tak było, przynajmniej za moich młodych czasów: W Krakowie zagrało się wieczorem spektakl, a potem godzinami siedziało się w Vis A Vis, SPATIF-ie czy w Masce. Tymczasem w stolicy tego nie było: aktorzy biegali jak szaleni między teatrami, telewizją i radiem. Tym się to różniło. Teraz się zmieniło, bo krakowscy aktorzy też ganiają i codziennie można ich spotkać w pociągach do Warszawy. Dziś dzieli się aktorów na dobrych i złych, a nie na warszawskich i krakowskich. Kilka dni temu byłam w Krakowie na Miniaturach Teatralnych i z nikim się nie spotkałam - a mam tu przecież wielu przyjaciół. Takie czasy.
- Jedną z Pani najbliższych przyjaciółek jest Marta Meszaros, blisko związana z Krakowem i z Polską wybitna węgierska reżyserka filmowa. To chyba u niej w kinie zagrała Pani najlepsze role?
- Nie wiem - pewne jest to, że właśnie za rolę u Marty dostałam w Gdyni nagrodę. Były to „Córy szczęścia”. Wtedy jednak jeszcze nie byłyśmy przyjaciółkami. Poznałyśmy się wiele lat wcześniej. Byłam wtedy już związana z Andrzejem Domalikiem, a on przyjaźnił się z Jankiem Nowickim. Przyjechaliśmy właśnie do Krakowa, robiąc jakiś Teatr Telewizji i zostaliśmy zaproszeni na kolację przez Janka i Martę, którzy byli wówczas razem. Po miesiącu zadzwoniła do mnie Marta i mówi swą zabawną polszczyzną: „Ja tobie śmierć szykuję. Zagrasz u mnie Annę Kareninę”. (śmiech) Dopiero potem dowiedziałam się, że kiedy Marta zobaczyła mnie z Andrzejem w drzwiach swego mieszkania od razu ujrzała we mnie Kareninę. Tak opowiadała w wywiadach.
- I potem grywała już Pani we wszystkich jej filmach.
- Bo ona tak pracuje. Na Węgrzech ma taką aktorkę, którą zaangażowała jako dziecko - i potem grała ona w kolejnych jej filmach, jako nastolatka i dorosła. Czasem ta współpraca jest nawet bardzo zabawna. Gdy Marta realizowała w Krakowie „Siódmy pokój” o Edycie Stein, zadzwoniła do mnie i mówi: „Ty będziesz grała u mnie w Siódmy coś tam”. Pytam więc o scenariusz. „To niepotrzebne, ty mówisz tam jedno zdanie, ty masz tam istnienie”. Nic więc nie wiedziałam i mówiłam wszystkim dokoła, że gram w filmie „Siódme poty”. (śmiech) Kiedy w końcu przyjechałam do Krakowa, powitał mnie taksówkarz z kartką: „Siódmy pokój”. (śmiech) Tak dowiedziałam się w jakim filmie naprawdę występuję.
- Wspomniała Pani o Janie Nowickim. Podobno jako nastolatka podkochiwała się w nim Pani skrycie. Jak potem grało się Pani z nim w teatrze czy w filmie?
- E, ja miałam 15 lat, kiedy się w nim kochałam platonicznie, do tego nie w człowieku, ale w postaci. Poza tym Janek bardzo się przyjaźni z moim mężem i jest chrzestnym naszej córki. Poznałam go w Krakowie, sporo rozmawialiśmy, w Piwnicy pod Baranami i Vis A Vis. Ja byłam dorosła, a Janek jeszcze bardziej dorosły. Do tego on jest dosyć kontrowersyjny, potrafi się różnie zachować - więc od razu wszystkie miłości mi minęły. (śmiech) Kiedy więc po raz pierwszy grałam z nim razem, w „Płatonowie”, to wszystko było już normalnie. Poza tym, kiedy ktoś przenosi prywatne emocje na plan, to jest amatorstwo. A ja mam nadzieję, jestem profesjonalistką.
- To, że Jan Nowicki rozstał się z Martą Meszaros nie popsuło Waszych relacji?
- Kiedy ludzie się rozstają, to często żądają, aby się opowiedzieć po jednej stronie. Janek i Marta zachwali się jednak bardzo mądrze. Marta wiedziała, że Janek jest chrzestnym Zosi i nie zabraniała nam z nim kontaktów. „To jest wasze życie” - powiedziała. Kiedy Marta rozstała się z Jankiem i wyjechała z Polski jakieś 10 lat temu, zaczęła do mnie dzwonić. Bo chciała z kimś po polsku rozmawiać. I dopiero wtedy tak naprawdę zaczęła się nasza przyjaźń. Teraz jeżdżę do niej na Węgry, obok jej domu w Budapeszcie są wspaniałe gorące źródła, spędzamy więc tam całe godziny. Kiedy z kolei ona przyjeżdża do Polski, to nocuje u nas. I chociaż jest między nami 30 lat różnicy, świetnie się rozumiemy, bo Marta jest bardzo młoda duchem.
- Innym reżyserem, z którym Pani blisko współpracuje, jest oczywiście Pani mąż - Andrzej Domalik. Taka prywatno-zawodowa relacja nie zawsze się sprawdza, ale u Państwa - jak najbardziej. Dlaczego?
- Bo mnie to kompletnie nie przeszkadza. Na planie odcinam się całkowicie od życia prywatnego i mój mąż staje się dla mnie tylko i wyłącznie reżyserem. Oczywiście czasem pytam go co ugotować na obiad. (śmiech) Ale kiedy mówi mi jakieś uwagi dotyczące roli - zapominam, że jest moim mężem. Niestety, odwrotnie jest w jego przypadku. Mówi, że jemu to przeszkadza, na szczęście, nie jakoś drastycznie. Nie potrafi bowiem być na planie wobec mnie do końca obiektywny. Kiedy ma dla mnie jakąś uwagę, nigdy nie jest pewny, czy ocenia mnie prywatnie, czy zawodowo.
- Pomagacie sobie Państwo w pracy?
- Dużo szybciej się rozumiemy. Kiedy robiliśmy niedawno „Demona teatru”, już wiedziałam, że Andrzej lubi jak wszystkiego jest mniej: aktorstwa, kostiumów, charakteryzacji. To jest czasem zaletą, a czasem - wadą. Dlatego, kiedy on mówi mi, gdy coś mocniej zagram, „Ewa, słabiej”, to już wiem, że muszę zagrać po środku. Żeby z kolei też nie ograniczyć ekspresji. Ale uwielbiam z nim pracować, bo potwierdza się to, co mówią o Andrzeju wszyscy aktorzy: że z nim nigdy nie ma nerwów, nie ma krzyku, a wchodząc na plan czy mając premierę, wszystko jest dopięte, a my wszyscy jesteśmy gotowi. Z nim nie ma: „Może się uda, może się nie uda, hura, idziemy!”.
- Dorastając w takiej rodzinie Zosia musiała zostać aktorką?
- Wręcz odwrotnie. Ona była tak nieśmiałym dzieckiem o tak obniżonej samoocenie, że w pierwszej klasie podstawówki wezwała mnie jej wychowawczyni, aby powiedzieć, że trzeba ją wysłać do psychologa. Bo nawet, kiedy coś wiedziała na lekcji, to się nie zgłaszała, tylko kuliła się w sobie. A kiedy miała coś publicznie powiedzieć, dostawała bólów brzucha.
- To dlaczego postanowiła, że pójdzie w Pani ślady?
- Początkowo myślała, aby być prezenterką w telewizji. Aż nagle pojechała do kuzynek do Wrocławia - i tam wygrała casting do „Pierwszej miłości”. Stąd już w liceum grała w telewizyjnym serialu przez dwa lata. Kiedy przyszedł czas matury, postawiła na szkołę teatralną. Ja się z tym pogodziłam, bo wiedziałam, że nie ma odwrotu, ale Andrzej stawał na głowie, aby ją od tego odwieść. Oczywiście bez skutku. (śmiech)
- Jakie dzisiaj ma Pani relacje z córką? Zosia buduje siebie w opozycji do mamy czy przeciwnie?
- Jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Jeśli chodzi o role, czy wstępy w szkole, idzie swoją drogą, a ja się nie wtrącam. Na pierwszym roku źle się czuła - i chciała rezygnować. Ale teraz wszystko się zmieniło - być może po tym, jak pojechała do Cannes, aby pokazać krótkometrażowy film „Koniec widzenia”, w którym zagrała główną rolę. Bo posypały się pozytywne recenzje. „Ja to kocham i nic innego nie chciałabym robić” - mówi. A ja jej na to: „Popatrz Zosiu na moje życie: raz mam pracę, a raz nie. Też tak chcesz?”. Bo przygotowuję ją na to, co może ją kiedyś spotkać. Wierzę bowiem, że wtedy łatwiej jej będzie sobie poradzić w tym zawodzie.
Rozmawiał Paweł Gzyl