Katastrofa emerytalna czeka nas w 2050 r. ZUS sobie poradzi, ale czy ludzie przeżyją...
Zapis fragmentów spotkania dr. hab. Roberta Gwiazdowskiego, eksperta wolnorynkowego Centrum im. A. Smitha, które odbyło się na Uniwersytecie w Białymstoku przy okazji wykładu „Podatki mają konsekwencje”
Czy nadal jest Pan zwolennikiem emerytury obywatelskiej?
- Gdy mówiłem, że jesteśmy za likwidacją ZUS, to nie w celu likwidacji emerytur. Bo państwo ma zobowiązania zarówno w stosunku do banków, którym sprzedało obligacje, jak i do emerytów, którym zabrało pieniądze, obiecując emerytury. Ale naszym zdaniem należy wprowadzić równą dla każdego emeryturę obywatelską, zwaną także systemem kanadyjskim czy nowozelandzkim.
Popatrzmy, co nas czeka w obecnym systemie. W 2050 r. trzech na czterech emerytów będzie pobierało najniższe świadczenie. Jeden będzie miał nieco wyższe. O ile? Wychodzi na to, że średnio o 100-200 zł.
A jako jeden z przykładów absurdów ZUS-owskich przypomnę rok 2005. Tuż przed wyborami politycy, chcąc przyciągnąć do siebie emerytów, postanowili im dać podwyżkę, a raczej - jednorazowe świadczenie. Wymyślili nawet algorytm jego liczenia. Było wtedy gorące lato. Po dachu dawnej siedziby ZUS w Warszawie, gdzie stał komputerowy system informatyczny, chodził strażak i lał wodę na papę, która grzała się od sprzętu. Ten, wyliczając te kwoty, ciągnął prąd jak cały Ursynów. Jak już wyliczył, okazało się, że średnio wyszło tej podwyżki 10 zł na emeryta. A cała operacja, czyli upgrade systemu, rozesłanie informacji itd., kosztowała 12 zł na emeryta. Nonsens absolutny.
Jeszcze raz więc potwierdzam: jesteśmy za emeryturą obywatelską, systemem prostym i racjonalnym.
Biorąc pod uwagę galopujące wydatki socjalne państwa („500 plus”, „Mieszkanie plus” itp.) oraz fakt, że Polaków będzie coraz mniej, to kiedy już nie będzie nas stać, żeby wypłacać emerytury w systemie ZUS-owskim i trzeba będzie zdecydowanie podejść do reformy podatków?
- W pierwszy mocny zakręt wejdziemy w okolicy 2024-25 r. A może nawet rok wcześniej, ze względu na ponowne obniżenie wieku emerytalnego. To jest łatwe do wyliczenia. W 2000 r. chodziłem do polityków z rocznikiem statystycznym i otwierałem go na stronie z liczbą urodzeń w 1999 r. Patrzcie - mówiłem - urodziło się tyle dzieci. Jak „potraktujemy to” współczynnikiem umieralności i wyeliminujemy migracje, to wiemy, ilu z tych ludzi za 25 lat wejdzie na rynek pracy i będzie płaciło podatki. A teraz - mówiłem dalej - na innych stronach rocznika zobaczcie, ilu ludzi ma dziś lat 40. Wtedy będziemy wiedzieli, ilu za 25 lat zacznie schodzić z rynku pracy i pobierać emerytury. Porównajcie te dwie liczby i puknijcie się w czoło! OFE chcecie robić? Emerytury będą od tego wyższe? Od czego? Pomysł na OFE był pomysłem na obniżenie stopy zastąpienia (stopa zastąpienia, to procent, jaki stanowi emerytura w stosunku do ostatniej płacy - przyp. red.), ale tak, żeby ludzie się nie zorientowali, bo to będzie bardzo rozciągnięte w czasie. I dzięki temu ludziom będzie się wydawało, że emerytury zmniejszyły się im nie w wyniku decyzji polityków, tylko przez wolny rynek.
Kompletnej katastrofy emerytur spodziewam się w 2050 r. Stopa zastąpienia wyniesie wtedy około 35 proc. - zamiast - 65 proc. jak dziś. Z wypłatą takich świadczeń ZUS pewnie sobie poradzi, tylko pozostaje pytanie, czy ludzie za to przeżyją.
Wysokość emerytury zależy od tego, ile osób pracuje i z jaką wydajnością. W Polsce wiele dzieci nie urodziło się z powodu bezsensownego opodatkowania pracy, niesprzyjającego podejmowaniu decyzji o ich rodzeniu. Część młodych wyjechała i nie wróci. Musimy więc patrzeć na tych, którzy zostali i tworzą PKB. Bo emerytura to jest polityczna decyzja: jak podzielić PKB między tych, którzy pracują i tych, którzy nie pracują.
Wiem, że polityką Pan się nie zajmuje. Ale zapytam: skąd biorą się zachowania polityków, którzy do wyborów idą pod innymi hasłami, a po wyborach robią co innego? Dlaczego ci, którzy mówili, że budżet nie wytrzyma „500 plus”, zaczęli domagać się, by program ten objął wszystkie dzieci, gdy zobaczyli, że nie da się od niego uciec?
- Kiedyś zasugerowałem, że trzeba wysłać różdżkarza do Ministerstwa Finansów, żeby sprawdził, jakie żyły wodne sprawiają, że wchodzą tam rozsądni ludzie, a z dnia na dzień głupieją.
Ludzie starają się coś znaczyć w życiu. A znaczenie bierze się z wiedzy, własności lub władzy. Jak się ma wiedzę, to zazwyczaj ma się władzę. W normalnym systemie, jak ma się wiedzę i własność, można sięgnąć po władzę. W nienormalnym się nie chce. Bo będąc u władzy, trzeba powiedzieć wyborcom o własności, co się ma i skąd. Drobiazgowo. A założenie jest, że się ukradnie.
Dlatego często ci, którzy mają i wiedzę, i własność, mówią: „Co tam władza - nie będę z siebie durnia robił...”. No chyba, że idzie się po władzę, żeby mieć własność. Bo dzięki władzy nie zdobędziemy wiedzy. Ale znaczenie zdobędziemy. Może więc o to chodzi, że po władzę idą najczęściej ci, którzy w żaden inny sposób nie zdobędą znaczenia. I dlatego są gotowi tak szybko się zmieniać.