Katarzynę do łóżka na lata przykuł anestezjolog. Kiedy ojciec walczył o córkę, lekarz chronił swój majątek
- Z miłości do dziecka człowiek wszystko zniesie i pokona wszystkie przeszkody - mówi Jan Kozodój, który dopiero po prawie dwóch dekadach wywalczył pieniądze dla chorej córki.
A walka była koszmarna. Przeciwnikiem zdesperowanego ojca był lekarz. To przez jego błąd pani Katarzyna od szesnastu lat jest przykuta do łóżka. Anestezjolog Wiesław S. z pomocą żony latami ukrywał majątek, aby nie płacić pacjentce i jej rodzicom odszkodowania i renty. O tej historii słyszała cała Polska. Teraz, tylko dzięki determinacji pana Jana, lekarz w końcu oddał pieniądze. Za matactwa w sprawie majątku dostał wyrok bezwzględnego więzienia. Pan Jan w walce o pieniądze na ratowanie córki postawił wszystko na jedną szalę. Musiał zrezygnować z dobrze płatnej pracy. W pewnym momencie groziła im eksmisja, bo rodzina musiała się zadłużyć, aby przeżyć.
Porażona w wyniku narkozy
Katarzyna Kozodój, słupszczanka, była studentką ekologii. Wysportowana, zgrabna, atrakcyjna. Jej życie legło w gruzach 16 lat temu podczas operacji plastycznej w Szczecinie. Anestezjolog uszkodził jej tchawicę. Powietrze dostawało się poza płuca, mózg był niedotleniony, nastąpiło zatrzymanie akcji serca. W efekcie pani Katarzyna ma porażenie kończyn. Jest tylko częściowo świadoma. Leży na specjalnym łóżku, które kosztowało kilkanaście tysięcy złotych. Specjalny podnośnik to wydatek ponad 20 tysięcy złotych.
- To podnośnik do podnoszenia córki. Kasia ma specjalną kamizelkę, którą się zapina pasami, a my w ten sposób przewozimy ją do wanny. Z kredytów, które brałem, kupowałem sprzęt. Ryzykowałem wszystko dla niej. Wszystko, co miałem, to straciłem. A lekarz żyje na wysokiej stopie, jeździ na wczasy. A my od lat nawet nie byliśmy na ulicy, tylko jak do szpitala jedziemy - mówił przed laty Jan Kozodój.
Dziś już nie chce po raz kolejny wracać do tamtych wydarzeń. Wieloletnia walka spowodowała jednak, że wie, co chciałby robić dalej.
- Chciałbym pomagać osobom, które mają podobne problemy jak my i od lat zderzają się ze ścianą obojętności, cwaniactwa, niejasnych przepisów. Dziś wiem, że to wszystko można pokonać, jeśli ma się w sobie dostatecznie dużo siły i determinacji. Mnie dała je córka i rodzina - mówi.
Nadal stara się też odzyskać resztę pieniędzy od kliniki, w której przeprowadzono operację. Od tamtego czasu lecznica kilka razy zmieniała nazwę i formę organizacyjną i nie przyznaje się do odpowiedzialności. Sprawa utknęła w Sądzie Najwyższym, przed którym pan Jan postawił duży dylemat do rozstrzygnięcia. Chodzi o to, czy spółka, która zmienia nazwę i formę, może w ten sposób uniknąć odpowiedzialności. Wyrok sądu może mieć ogromne znaczenie dla tysięcy osób, które procesują się z takimi spółkami.
Wyrok, przeprosiny i ugoda
Niewiele osób wie, że gdyby nie postawa pana Jana, to lekarz, jego żona i adwokat mogliby dostać surowsze wyroki. Po tym, kiedy w ubiegłym roku anestezjolog w pierwszej instancji został skazany na bezwzględne więzienie, zaproponował ugodę. Oddał pieniądze i przeprosił rodzinę Kozodojów za swoje zachowanie. W zamian pan Jan (jako przedstawiciel córki przed sądem) zadeklarował, że nie chce już, aby rodzina lekarza i adwokat byli dalej ścigani. Sąd odwoławczy przyznał, że gdyby nie ugoda, wnioski prokuratury o zaostrzenie kar byłyby zasadne.
- (...) W znaczącej mierze zasadna była apelacja wywiedziona na niekorzyść oskarżonych. Można wręcz ryzykować stwierdzenie, że brak zmiany istotnych okoliczności po wydaniu przez Sąd Rejonowy zaskarżonego wyroku skutkowałby uwzględnieniem nowych zarzutów. Nie można jednak tracić z pola widzenia owych okoliczności. Zresztą przepis Kodeksu karnego wprost nakazuje przy wymiarze kary uwzględnienie pozytywnych wyników mediacji przeprowadzonej pomiędzy pokrzywdzonym a sprawcami i zawartej przez nich ugody. Ta bowiem ostatnia sprawiła, że w znaczącej mierze dług wobec pokrzywdzonej został uregulowany. Faktem jest to, że do zawarcia owych ugód doszło dość późno i to nie tylko w stosunku do daty czynu, który stał się podstawą zasądzenia od oskarżonego S. stosownych świadczeń na rzecz Katarzyny Kozodój, tym niemniej istotne jest to, że główne świadczenia zostały wreszcie (wraz ze znacznymi odsetkami i innymi kosztami ubocznymi) spłacone, na czym najbardziej wszak zależało oskarżycielowi posiłkowemu - napisał w uzasadnieniu sąd odwoławczy w Szczecinie.
Ostatecznie lekarz Wiesław S. został skazany na rok i cztery miesiące bezwzględnego więzienia, a jego żona na karę pozbawienia wolności w zawieszeniu. Razem z adwokatem, który im pomagał, mają zapłacić po kilkadziesiąt tysięcy złotych grzywny. Dzięki ugodzie sąd odwoławczy cofnął adwokatowi zakaz wykonywania zawodu, który zasądził sąd pierwszej instancji. Wyrok jest prawomocny.
Do końca sierpnia sąd penitencjarny ma podjąć decyzję o formie odbycia kary przez lekarza. Anestezjolog nie chce iść do więzienia. Dlatego złożył wniosek o odbywanie kary w domu - w ramach dozoru elektronicznego.
Jak ukrywali majątek
Lekarz i jego żona, z pomocą adwokata, latami starali się uniknąć zapłacenia rodzinie Katarzyny odszkodowania i renty. Jak to robili?
Jedna z metod ukrywania majątku polegała na likwidacji polis na życie Wiesława S. i przekazywaniu pieniędzy na konto bankowe lub na polisy jego żony. W taki sposób w latach 2013-2016 lekarz wydał dyspozycje umorzenia kilku swoich polis, na których miał łącznie ponad 100 tys. zł.
Kolejną metodą była spółka, w której próbowali ukryć przed komornikiem swoje nieruchomości. Na konto spółki trafiły też zarobki Wiesława S. Na czele spółki stała żona anestezjologa.
Za pośrednictwem tej firmy lekarz świadczył usługi medyczne dla szpitala powiatowego w Gryfinie oraz prywatnych przychodni w Szczecinie. Jego pensję przekazywano na konto spółki. Łącznie prawie 450 tys. zł.
Żona lekarza próbowała też przenieść do spółki ich dom jednorodzinny oraz niezabudowaną nieruchomość. 23 lutego 2016 r. sporządziła u notariusza akt notarialny, na podstawie którego wniosła ten majątek aportem do firmy. Spółkę reprezentował adwokat, który był ich obrońcą w procesach o ukrywanie majątku. W efekcie usłyszał zarzuty usiłowania udaremnienia zaspokojenia wierzyciela i został skazany razem z małżonkami S..
Co tym bardziej bulwersujące, to był już kolejny wyrok dla Wiesława S. i jego żony za kombinacje majątkowe. Kilka lat temu zostali skazani za to na kary w zawieszeniu. Ich pomysłowość nie znała granic: a to lekarz przepisał cały majątek na żonę, a to żona pozwała męża do sądu o alimenty, aby całą swoją pensję przekazywał jej i dzieciom, a to wysłała na małżonka komornika, bo niby alimentów nie płacił. Żona Wiesława S. wyliczyła, że miesięczne utrzymanie rodziny powinno kosztować męża prawie 20 tys. zł. Tak się złożyło, że to tyle, ile w tamtym czasie wynosiły zarobki lekarza. Czyli komornik znów był bezradny. W końcu do sądu trafił wniosek o obniżenie alimentów, które lekarz płaci żonie. Sąd się na to zgodził i obniżył świadczenie na żonę o połowę. Na liście alimentacyjnej były m.in. wizyty u fryzjera.
Komornik zapolował też na samochód lekarza. To brązowy volkswagen touareg z 2011 roku, wyceniony na 128,5 tys. zł (cena nowego to ponad 200 tys. zł.) W pierwszej licytacji cena wywoławcza wyniosła 96,375 tys. zł. Nie było chętnych. Na ostatnią licytację stawiło się aż kilkunastu potencjanych nabywców. Cena wywoławcza spadła do 64,250 tys. zł. Zwycięzca kupił auto po kilku postąpieniach za około 100 tys. zł. To wszystko były jednak drobiazgi, bo lekarz miał do zapłacenia ponad 1,6 mln zł.
Bez kary
Wiesławowi S. udało się za to uniknąć kary przed sądem lekarskim. W postępowaniu dyscyplinarnym anestezjolog nie został ukarany z powodu przedawnienia. Zgodnie z prawem, postępowanie zakończone wyrokiem musi się zakończyć w ciągu pięciu lat od zdarzenia. Gdy sprawa Wiesława Sz. trafiła na wokandę Naczelnego Sądu Lekarskiego był wrzesień 2011 roku. Czyli trzy miesiące po ostatecznym terminie.
Jak ustaliliśmy, lekarzowi w uniknięciu kary dyscyplinarnej pomógł... bałagan, jaki panował w biurze ówczesnego rzecznika odpowiedzialności zawodowej lekarzy przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Szczecinie. Sprawy na długi czas, zamiast na biurko rzecznika, trafiały do szuflady jednej z pracownic.
- Postępowanie dotyczące doktora Sz. odbywało się w okresie, gdy faktycznie takie formalności trwały długo. Często po prostu dokumenty zalegały w szufladach. Od dwóch kadencji rzecznika takie sytuacje nie mają miejsca. Postępowania toczą się szybko i nie dochodzi do przedawnień - mówi prof. Jacek Różański, ówczesny Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej Lekarzy w Szczecinie.
Wiesław S. nie rozmawia z dziennikarzami. Podczas jednego z procesów zarzucał im, że nie dają mu spokoju i wystają pod jego domem. Złożył nawet wniosek o utajnienie procesu i uzasadnienia wyroku. Sąd się nie zgodził.