Katarzyna Kucewicz: Traktuję siebie z czułą dyscypliną
Bardzo często moi pacjenci mówią: „Myślałam że jak schudnę, to wreszcie siebie pokocham, a tu się okazuje, że tak nie jest” – mówi psycholożka Katarzyna Kucewicz, autorka książki „Waga z głowy”.
Pamięta pani ten moment kiedy powiedziała sobie: „Dość! Zmieniam swoje życie”?
To była spontaniczna decyzja. Przez całe moje prawie 40-letnie życie, od dziecka, byłam osobą zmagającą się z otyłością drugiego bądź trzeciego stopnia. Ale któregoś dnia, to był styczeń, tuż po moich 36 urodzinach, uznałam mimo że siebie akceptuję i lubię w rozmiarze 52-54, że chciałabym zobaczyć jak to jest być osobą szczuplejszą. Jak to jest mieć normę w BMI. Odczuwałam już problemy związane ze sprawnością, miałam ciągle zadyszkę, czułam się zmęczona, więc pomyślałam, że fajnie byłoby spróbować coś z tym zrobić. Niech to będzie takie moje postanowienie noworoczne. Jak się uda – to się uda, a jak nie, to pójdę do lekarza, pewnie mi coś poradzi. Na wizytę lekarską szłam z wielką otwartością i nadzieją.
Pisze Pani o tym w swojej doskonałej, uważam, książce „Waga z głowy”. Co powiedział lekarz?
Powiedział, że nic się nie da zrobić, że jestem tak duża, że w grę wchodzi tylko operacja bariatryczna. No i w ogóle, jak mogłam się tak zapuścić?! To mnie przyhamowało, nie chciałam operacji. Opadły mi skrzydła, ale na szczęście się nie poddałam. Poszłam do innego lekarza. Zalecił wykonanie szeregu badań, zaproponował stosowanie specjalnych zastrzyków na otyłość. Niestety, choć początkowo ograniczyły mój apetyt, dość szybko się na nie uodporniłam. Swoją funkcję pełniły kilka tygodni, ale potem apetyt mi wrócił, w przeciwieństwie do potrzeby zrzucenia kilogramów. Stwierdziłam, że to jest ten moment, kiedy muszę wykorzystać swoją wiedzę psychologiczną, psychoterapeutyczną i przeprowadzić na sobie trening mentalny. Po prostu zmienić swoje przekonania, zmienić swoją relację z jedzeniem i relacje ze swoim ciałem.
W książce pisze Pani, że cały ten proces zmiany zaczyna się od akceptacji własnego ciała. Jak Pani do tego podeszła i jak to się zaczęło przekładać na redukcję wagi?
Wydawało mi się, że mam świetną relację ze swoim ciałem, bo lubiłam siebie w dużym rozmiarze. Ładnie się ubierałam, dbałam o siebie, byłam adorowana. Ale przyszła myśl, że gdybym naprawdę miała dobrą relację z ciałem, to nie karmiłabym go byle czym. Gdybym miała dobrą relację z ciałem, to bym nie męczyła tego ciała jedzeniem batonów, piciem gazowanych słodkich napojów i doprowadzaniem się do refluksu, do zgagi, do sytuacji, w której moje serce pompowało krew ostatkiem sił, a ja czułam się coraz bardziej zmęczona. A zatem czy ta moja akceptacja ciała jest akceptacją pełną troski? Zorientowałam się, że ja się moim ciałem wcale nie opiekuję, że akceptuje je, przyjmuje to, jakie ono jest, ale w ogóle nie dbam o jego kondycję. Nie dbam o zdrowie, ryzykuję życie.
I w tym momencie na scenę Pani życia wchodzi koncepcja czułej dyscypliny, którą promuje Pani w książce. Na czym ona polega?
Koncepcja czułej dyscypliny okazała się dla mnie kluczowa w psychologicznej zmianie. Polega na tym, że zaczęłam odzywać się do samej siebie tak, jak kochająca matka odzywa się do dziecka.
To mi się podoba!
Też uznałam, że to jest fajne, wspierające porównanie. W procesie redukcji stałam się dla siebie taką właśnie czułą opiekunką; mówiłam do siebie w taki sposób, jakbym mówiła do malucha, który czasami chce coś zjeść słodkiego, czasami jest niezadowolony i tupie nogami, bo chce jajko z niespodzianką. Albo robi maślane oczy i mówi „Daj mi, daj dokładkę obiadu, co ci szkodzi!” „Kup mi loda!”. Zwróciłam uwagę, że kiedy miałam ochotę na zachcianki, na bomby kaloryczne, to zamieniałam się w taką niesforną małą Kasię, dziewczynkę, która cały czas łapie mnie za rękaw i woła: „Zjedzmy! No weź, jedna jaskółka wiosny nie czyni, od jednego ciasteczka się nie przytyje”...
Znam to. Mówię sobie: „Tylko dzisiaj. Od jutra już nie. Od jutra zacznę”.
Tak, bo w końcu jutro też jest dzień, więc bez przesady! Tym wszystkim głosom wewnętrznym, które mnie kusiły i cały czas kuszą, staram się odpowiadać, jakbym rozmawiała z dzieckiem. Nie mówię do ciebie: „Przestań! Masz być na diecie, grubasie”! - absolutnie nic takiego. Mówię sobie: „Kasia? Zestresowałaś się i masz na coś ochotę?” Jestem dla siebie czuła, ale też stanowcza, bo czuła dyscyplina na tym właśnie polega, aby w kontekście tego głosu wewnętrznego być czułym, serdecznym, ale też stanowczym w odmawianiu sobie posiłków, które są niepotrzebnymi bombami kalorycznymi.
Jak znaleźć równowagę między tym zdyscyplinowaniem a zachowaniem łagodności wobec siebie?
Myślę, że ważne jest, żeby nie myśleć, że skoro jesteśmy wobec siebie życzliwi to sobie pobłażamy i musimy się na wszystko zgadzać. To jest dokładnie tak jak z dzieckiem - dobry rodzic to nie jest ten, który na wszystko dziecku pozwala. To jest rodzic, który mówi nie, który zakazuje, który stawia warunki, pokazuje co jest dobre a co złe, ale też wyciąga konsekwencje z negatywnych działań. W taki właśnie sposób podchodziłam do siebie i do redukcji wagi.
Jeśli już wiedziała Pani, że ten proces odchudzania nie jest tylko fizyczny ale przede wszystkim chodzi o tę emocjonalną przemianę, to jakie emocje dla pani były najtrudniejsze w tym procesie i jak sobie Pani z nimi radziła?
Emocje były różne i często trudne. Redukcja – powtarzam – to jest praca dla dorosłych. Trzeba naprawdę dużego zawzięcia i uporu. Oczywiście pojawiają się i momenty euforii, ekscytacji kiedy się chudnie, kiedy człowiek staje się coraz mniejszy. Dla mnie takim momentem euforii było to, że wbiłam się w dżinsy w sieciówce po raz pierwszy w moim życiu. Nigdy wcześniej nie miałam dżinsów z sieciówki, czy miałam 13 lat, czy byłam studentką – spodnie z sieciówki na mnie nie wchodziły. Kiedy więc to się stało, kiedy dopiął się na mnie pasek, kiedy mogłam włożyć bluzkę w spodnie, to był moment ogromnego zadowolenia. Podobnie się czułam wchodząc na 10 piętro, z ufnością, że nie grozi mi zawał – to faktycznie są momenty wielkiego szczęścia. Ale są też momenty piekielnie trudne: kiedy pojawia się np. głód wieczorem. Kiedy pojawia się zachcianka na bombę kaloryczną.
Co wtedy?
Cały czas wypracowywałam w sobie ten swój czuły głos, tę czułą dyscyplinę która pozwalała mi nie korzystać z tych wszystkich dobroci. Mówiłam: „Spokojnie Kasiu, nie musisz tego jeść. To fajnie wygląda, ale teraz masz inny cel do zrobienia. A za rogiem czeka cię lepsza nagroda. To ciastko nie jest tak dobre, jak nagroda, która na ciebie czeka. Nauczyłam się nad tym panować. Pewnie, że na początku było to bardzo męczące. Nagradzałam się za każde powiedzenie „nie” swojej zachciance. Pamiętam jak wyszłam kiedyś z cukierni, dumna, że nic nie kupiłam, że nie skusiłam się na żadnego pączka, chociaż miałam taką straszliwą ochotę i w nagrodę od razu poszłam do fryzjera. Dzisiaj potrafię doskonale panować nad zachciankami. Nawet sernik baskijski, który uwielbiam, nie jest w stanie mnie skusić, bo po prostu umiem powiedzieć sobie nie. Ale to wyćwiczyłam, takie opanowanie przychodzi z czasem. Wcześniej byłam osobą, która absolutnie nie stawiała sobie żadnych granic w jedzeniu. Dlatego cały czas miałam otyłość. Wydawało mi się, że tego nie przeskoczę, nie jestem w stanie, nie nauczę się mówić sobie „nie”. Okazało się, że jest to możliwe. Można się tego nauczyć. W redukcji motywacja wcale nie jest najważniejsza.
Nie? Wciąż słyszę, że trzeba zadbać o dobrą motywację.
Chodzi o konsekwencję. To konsekwencja w redukcji jest najważniejsza – że się jej trzymamy. Jeśli odmówisz sobie raz, będzie ci trudno; drugi, trzeci – tak samo, ale już za czwartym razem nauczysz tego, żeby wyhamować. Zdarza się, że zjadam dziś kawałek ciasta, czekoladę, ptasie mleczko. Ale to jest jeden kawałek, jeden rządek, a nie całe pudełko, jedna sztuka, a nie dwa pięterka. Nawyk wyhamowania przychodzi z czasem; starałam się pokazać w książce, jak to robię, w jaki sposób uczę się wyhamowywać.
Często mówi się, że osiągnięcie celu wagi to początek nowego rozdziału. Czy Pani życie zmieniło się, kiedy cel został osiągnięty? Czy pojawiły się nowe wyzwania?
Na pewno zmieniło się to, że jestem dziś bardziej sprawna, że nie sprawia mi kłopotów wsiadanie i wysiadanie z samochodu, wchodzenie po schodach, dłuższe spacery z psem, które kiedyś powodowały u mnie naprawdę wielkie zmęczenie. To jest teraz normą i to jest przyjemne. Natomiast powiem szczerze, że jeżeli chodzi o moją samoakceptację, to ona zawsze była wysoka i to się specjalnie nie zmieniło. Nie mam super wyższej samooceny, nie czuję się gwiazdą estrady, czy nie wiadomo jak atrakcyjną dziewczyną. Może dziś, jak jestem szczuplejsza słyszę faktycznie więcej komplementów. Cieszę się, że wchodzę w ubrania, które mi się podobają, ale to nie jest kluczowe. Wyzwania związane są z tym, że czasami trudno mi poznać samą siebie w lustrze, że zastanawiam się, kim jest ta Kasia w tym nowym ciele, którą dzisiaj jestem, czy ją lubię? Czy to jestem ja? Rodzą się trudne uczucia.
Co jeszcze odkryła Pani o byciu szczupłą, czego większość ludzi nie wie?
Zawsze mi się wydawało, że są osoby szczupłe same z siebie i mogą jeść wszystko i dużo. W czasie redukcji, rozmawiając też z wieloma kobietami i obserwując siebie, doszłam do wniosku, że jeżeli chce się utrzymać dobrą sylwetkę, to trzeba jeść z umiarem. To nie jest prawda, że można jeść bez umiaru i być szczupłym. Umiar musi być, jeżeli chcę zachować swoją wagę. Nie tylko tyją osoby, które maja skłonność do tycia – tyje się zawsze, kiedy się nie trzyma umiaru i je się bardzo dużo ponad swoje zapotrzebowanie kaloryczne. Nie ma tu więc znaczenia, czy się jest filigranową postacią, czy osobą ze skłonnościami do tycia, która, jak ja, całe życie była plus size. Zrozumiałam, że jak człowiek nie pilnuje deficytu kalorycznego, to stoi w miejscu albo tyje. Tu nie ma żadnej innej filozofii.
Jaki jest największy mit dotyczący odchudzania, w który ludzie wciąż wierzą?
Myślę że jest ich wiele. Na przykład, jednym z nich jest przekonanie, że da się szybko i dużo schudnąć, bez nawrotu choroby. Być może jest jakiś odsetek ludzi, którym się to udało, ale generalnie szybka redukcja bardzo często wiąże się z szybkim powrotem choroby. Najlepsza redukcja to taka, która jest stopniowa, powolna. Ta szybka sprawia, że najpierw sobie dużo odmawiamy, a potem rzucamy się na jedzenie, musimy to nadrobić z nawiązką. To mit, który trzyma się mocno – że da się w krótkim czasie dużo schudnąć na stałe. Drugi mit to ten, że da się schudnąć na zawsze. Czyli – jak już doszłam do wagi w normie, to już nic nie muszę. Nie muszę pilnować tego co jem. Jestem na szczycie i zajadam ciastka. Mam wrażenie, że etap stabilizacji masy ciała jest najtrudniejszy, ponieważ traci się cel. W stabilizacji trwają te osoby, które pojęły, że w redukcji nie chodzi o to aby być na diecie tylko aby zmienić styl życia. Bo dieta to z założenia coś co się kończy, a styl życia zostaje z nami na zawsze.
Zmiana wagi wpłynęła na Pani relacje z ludźmi?
To kolejny mit, że jak człowiek schudnie, to jego życie staje się pasmem sukcesów, on sam zamienia się w seksbombę, a propozycje randek i pracy sypią się ze wszystkich stron. W moim życiu niewiele się zmieniło. W środku jestem cały czas tą samą Kasią, mam, na szczęście, to samo poczucie humoru, wkurzają mnie i irytują te same rzeczy. A jeśli chodzi o relacje z ludźmi…. Jako osoba, która przez całe życie była w dużej otyłości, doświadczyłam bardzo dużej krzywdy ze strony ludzi. Doświadczyłam potwornej fatfobiii, wiele szykan. Zawodowo pracuję jako psycholożka, psychoterapeutka, ale w życiu prywatnym pozostałam zdystansowana. Staram się dobierać przyjaźnie powoli, właśnie z tego powodu – o tym mówią też moi pacjenci, jak człowiek doświadczy tyle obraźliwy komentarzy fatfobicznych, przesiąkniętych lekceważeniem, hejtem, to rzeczywiście się zamyka, odsuwa się od ludzi, nie ufa ludziom. Ale mnie ze strony ludzi spotkało też bardzo dużo dobra, dużo pozytywnego feedbacku po schudnięciu, dużo wzmocnienia. Choć czasami ludzie pozwalają sobie na takie teksty wobec mnie, które nadal pokazują mi, że fatfobia żyje i ma się dobrze. Mówią na przykład: „No, wreszcie dobrze wyglądasz”. Albo: „Wreszcie coś ze sobą zrobiłaś, wreszcie wyglądasz jak człowiek. Czy: „Jak patrzyłam na ciebie w telewizji, to było mi cię szkoda, taka byłaś gruba. Taka ładna, a gruba”. Te komentarze są wypowiadane – niby - w dobrej wierze.
Odbieram je jako okrutne i bezmyślne.
Tak, to okrutne z jakim lekceważeniem i przemocą traktowane są osoby chorujące na otyłość. Naprawdę, nawet jak się ma wysoką pewność siebie i mało się człowiek przejmuje tym, co ktoś powie, to jednak jest to obraźliwe. Ja tych obraźliwych tekstów usłyszałam o sobie naprawdę całą furę. Nauczyłam się nie przywiązywać ani do pochwał, ani do hejtu czy krytyki i to radzę innym ludziom. Warto wierzyć w siebie, mieć dobre relacje z samym sobą, a nie bazować na tym, czy inni chwalą czy ganią. Zawsze czułam się pewna siebie, więc nie obchodziła mnie krytyka, tak jak i dzisiaj nie bardzo mnie obchodzi, gdy inni mówią: „Ale ładnie wyglądasz, to może jakaś sesja zdjęciowa”? Nie robi to na mnie wrażenia. Nie lubię też pokazywać zdjęć, tych „przed” i „po”, co tak bardzo uwielbiają media. Nie lubię, ponieważ te zdjęcia sugerują, jakby to moje wcześniejsze życie było złe, a teraz przemieniłam się w łabędzia. Cały czas uważam, że tamto życie w otyłości też było udane, tylko trudniejsze i groźne. Czułam się dobrze ze sobą, byłam zadowolona, uśmiechałam się, czułam, że jestem atrakcyjną dziewczyną, nawet wtedy, gdy wylewał się na mnie hejt po jakimś występie w telewizji, gdzie pojawiałam się jako psycholog, a ludzie komentowali, jak wyglądam, albo, że mam za małą sukienkę, albo że taka młoda i taka gruba. A mnie generalnie podoba się ciało plus size. Kiedy widzę na ulicy takich ludzi, to są w moim guście. To kwestia akceptacji. To nie jest tak, że szczupłość daje nam samoakceptację. Bardzo często moi pacjenci mówią: „Myślałam że jak schudnę, to wreszcie siebie pokocham, a tu się okazuje, że tak nie jest”.
Co by dzisiaj Pani powiedziała sobie samej przed rozpoczęciem tej podróży redukcji wagi?
Powiedziałabym sobie, nie bój się redukcji! I że jest to bardzo ciekawa podróż że warto się w nią wybrać, ponieważ jest to bardzo interesujące przeżycie emocjonalne, wręcz duchowe. To doświadczenie dojrzewania, bardzo ciekawa praca nad sobą, w której człowiek poznaje siebie, swojej ograniczenia, swoje możliwości. To jak ze wspinaczką na szczyt: jest ciężko, pojawia się głód, pojawiają się zachcianki, pojawiają się upadki, ale hartuje się charakter. To jest ciekawe, jak człowiek pokonuje sam siebie, jak w jednym tygodniu wydaje mu się że tego nie zrobi, nie da rady być 15 minut na siłowni, na bieżni, a dwa tygodnie później 20 minut na bieżni to żaden problem. Ta podróż bardzo mnie psychologicznie zmieniła. Alpiniści mówią, że wyprawa czy to na Kilimandżaro, czy na Mount Everest pozwoliła im poznać siebie, że to jest takie przeżycie emocjonalne. Uważam, że redukcja wagi też jest taką wyprawą. Człowiek wchodzi na szczyt i na tym szczycie jest już inną osobą. Jest bardziej spokojny, bardziej dojrzały, potrafi stawiać granice, potrafi bardziej panować nad sobą, lepiej zarządzać swoimi emocjami. Osobom, które są na początku drogi i które kręcą nosem, mówię: „Potraktuj to jako pracę nad charakterem, nie jako pracę nad kilogramami. Nie fiksuj się na wadze łazienkowej, nie fiksuj się na centymetrze. Skup się na tym, że to jest praca z głową, nad twoimi zachciankami, twoim myśleniem. To praca mentalna.” Ludzie to lubią. Mówią, że to ma moc, że jest w tym potencjał. No i wtedy mają wagę z głowy.