Kamil, Zuza, Nikodem, Szymon - dziesiątki bitych, maltretowanych dzieci

Czytaj dalej
Fot. FOT. 123RF
Dorota Kowalska

Kamil, Zuza, Nikodem, Szymon - dziesiątki bitych, maltretowanych dzieci

Dorota Kowalska

Czasami zawodzi system, czasami zawodzą ludzie. Nie reagujemy na płacz i krzyki docierające z mieszkania sąsiadów, nie zwracamy uwagi matce, która na ulicy wymierza dziecku klapsa albo wydziera się na malca wniebogłosy. Potem nie możemy uwierzyć w dramat kolejnego Kamila, Zuzi, Szymona. Bo jak to możliwe? Bo jak to nikt nie zauważył?

Kamil trafił do szpitala 3 kwietnia. Był w stanie ciężkim. Wcześniej, przez kilka dni leżał w domu z nieopatrzonymi poparzeniami. Ojczym, 27-letni Dawid B., miał bić chłopca, kopać, przypalać papierosami, polać wrzątkiem, posadzić na rozgrzanym piecu węglowym. Chłopczyk miał też złamania nóg i rąk, stare, sprzed około miesiąca. Matka Kamila, 35-letnia Magdalena B., nie reagowała na przemoc wobec własnego dziecka. Jej siostra Aneta J. i jej mąż Wojciech J. też udawali, że nic się nie dzieje. Torturowaniu Kamilka przyglądały się ich dzieci. Żyli wspólnie, w ciasnym dwupokojowym mieszkaniu.

Nie zareagowali pracownicy szkoły, chociaż Kamil przychodził do szkoły z siniakami i złamaną ręką, płaczu dziecka nie słyszeli sąsiedzi. Lekarze walczyli o życie chłopca miesiąc.

„Kamilek zmarł dziś rano. Bezpośrednią przyczyną śmierci chłopca była postępująca niewydolność wielonarządowa” - poinformowali 8 maja lekarze GCZD w Katowicach. W komunikacie wyjaśniono, że niewydolność wywołało ciężkie zakażenie, wynikające z choroby pooparzeniowej. Do komplikacji, z którymi walczyli medycy, doprowadziło długie nieleczenie chłopca przez ojczyma i matkę.

„Kamilek przez cały czas pobytu w szpitalu był głęboko nieprzytomny. Nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest ani co go spotkało. Ani przez chwilę nie cierpiał. (...) Był pod ciągłą, niezwykle troskliwą opieką naszego personelu medycznego. To wszystko niestety nie wystarczyło, aby uratować chłopca” - czytamy w oświadczeniu.

Śmierci Kamila wstrząsnęła całym krajem. Zareagowali dziennikarze, artyści, politycy, w tym premier Mateusz Morawiecki.

W sieci rozgorzała dyskusja o tym, jak to możliwe, że tyle osób patrzyło na cierpienia chłopca, albo przynajmniej mogło się domyślać, co dzieje się w jego domu, i nie zareagowało.

- Kamil nie jest jedynym dzieckiem, które umarło w wyniku przemocy domowej. Były Hania, Blanka, Szymon, Wiktor i tych imion, niestety, będzie jeszcze więcej, jeśli nie zmienimy tego, co nie działa - alarmuje Monika Rosa z Koalicji Obywatelskiej.

To, niestety, prawda. Co kilka miesięcy słyszymy o kolejnym maltretowanym dziecku albo wręcz zakatowanym na śmierć przez swojego ojca, ojczyma, matkę.

Jedna z najsłynniejszych takich historii, powstała o niej nawet książka, to sprawa malca, którego ciało znaleziono 19 marca 2010 roku w stawie hodowlanym nieopodal Cieszyna. Dwaj przechodzący w pobliżu stawu chłopcy, zauważyli zwłoki dziecka. Sprawa od początku była zagadkowa, zaangażował się w nią cały śląski garnizon, powołano także specjalną grupę operacyjną. Jednak oprócz zwłok chłopca nie było żadnego śladu.

Zdjęcie malca wielokrotnie publikowały wszystkie gazety w kraju, stacje telewizyjne i portale internetowe. Plakaty z wizerunkiem bezimiennego jasnowłosego chłopca wisiały w przychodniach, na sklepowych szybach, słupach ogłoszeniowych, przystankach, w innych miejscach, w które chodzą rodzice z dziećmi. Wskazywano na słowiańskie rysy chłopca. Zastanawiano się, czy nie jest obywatelem Ukrainy, Rosji, Białorusi, Austrii. Podejrzewano, że może być dzieckiem bułgarskiej prostytutki. Policjanci chodzili od domu do domu, sprawdzali wszystkie rodziny w województwie, które miały dziecko w wieku zmarłego chłopca. Nic.

O tym, że chłopczyk z Cieszyna to tak naprawdę Szymon z Będzina, dowiedzieliśmy się dwa lata po tym, jak odnaleziono jego ciało. Zdecydował o tym splot różnych zdarzeń. Do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Będzinie zadzwoniła kobieta, która stwierdziła, że od dawna nie widziała syna sąsiadów, a jego matka nie potrafiła wytłumaczyć, co się z nim dzieje. Jeszcze kilka dni przed zatrzymaniem Beata Ch. i Jarosław R., rodzice Szymonka, odebrali telefony i umówili się z pracownikiem socjalnym na wywiad środowiskowy. Później zniknęli.

O zaginięciu pary policję powiadomiła Zenobia R., matka Jarosława R. To ona dostarczyła śledczym z Komendy Powiatowej Policji w Będzinie fotografię chłopca. Ale zrobiła to dopiero dwa lata po tym, jak malec nie żył. Jego rodzice pokazywali jej zdjęcia innego chłopca, twierdząc, że to Szymon. Mówili też, że synek przebywa u dziadka.

Policjanci od razu zauważyli podobieństwo chłopca z fotografii do dziecka, którego ciało znaleziono dwa lata wcześniej w cieszyńskim stawie. Badania DNA potwierdziły przypuszczenia śledczych. Jednak zatrzymani Beata Ch. i Jarosław R., nie przyznawali się do zabójstwa, potwierdzili jedynie, że chłopiec z Cieszyna to ich syn i że miał na imię Szymon.

Jeszcze przed procesem wyszło na jaw, że chłopczyk był bity przez rodziców. Umierał w męczarniach przez trzy dni. Miał gorączkę, biegunkę, zaburzenia oddawania moczu, wymiotował. Raport i zeznania biegłych lekarzy, którzy przygotowali opinię dla katowickiego sądu, były wstrząsające. Zmiany na ciele chłopca mogły świadczyć o „zespole dziecka maltretowanego”. Szymon cały czas płakał z powodu bólu brzucha, a jeśli przestawał płakać, to dlatego, że tracił przytomność. Jak wykazała sekcja zwłok, jelito cienkie Szymona było uszkodzone w dwóch miejscach: w jednym było dziurawe, a w drugim - naderwane. Biegli lekarze, których przez dwie rozprawy przesłuchiwał katowicki sąd, nie mieli wątpliwości, że te uszkodzenia powstały na skutek urazu z zewnątrz, a nie z powodu choroby, co zdawali się sugerować obrońcy rodziców oskarżonych o śmierć dziecka. Badania histopatologiczne nie wskazywały na żadną chorobę. Przedziurawione jelito wywołało zapalenie otrzewnej.

- Ból towarzyszył dziecku przez cały czas, narastał, to nie była szybka śmierć - wyjaśniał dr hab. Tomasz Koszutski, chirurg i urolog dziecięcy, ordynator w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka. - Nawet godzinę przed zgonem była szansa uratowania jego życia, gdyby trafił na oddział intensywnej terapii - dodał.

Rodzice nie poszli jednak do lekarza, choć szpital był 400 metrów od ich domu. Podobno z powodu licznych sińców na ciele chłopca. Patrzyli na jego agonię. Szymek zmarł w domu, prawdopodobnie w czasie snu, 22 lutego 2010 roku. Tego samego dnia wieczorem rodzice zawieźli jego ciało do Cieszyna i porzucili w stawie. Dr Koszutski przekonywał sąd, że rodzice widzieli cierpienie dziecka. Szymek prawdopodobnie przez dwa dni nie jadł, nie pił, miał biegunkę, nie pozwolił się wyprostować, ciągle płakał. Nikt tego płaczu nie słyszał? A potem, przez dwa lata nikt nie zorientował się, że zniknęło dziecko?

Tak po śmierci Szymona, jak teraz po śmierci Kamila, pojawiły się głosy, że winny jest system, który nie pozwala wychwytywać przypadków bicia i maltretowania dzieci przez własnych rodziców czy opiekunów.

- Mam nadzieję, że ta tragedia doprowadzi do jakiejś głębszej refleksji, która przetrwa kilka tygodni, kilka miesięcy i rzeczywiście doprowadzi do jakichś zmian w funkcjonowaniu organów państwa - mówił w rozmowie z TVN24 były rzecznik praw obywatelskich, prof. Adam Bodnar. - Czy to problem systemowy czy ludzki? Trochę jednego i trochę drugiego. Uważam, że aby ludzie w takim systemie dobrze działali, muszą działać w poczuciu absolutnego zaufania do ich kompetencji i muszą czuć się silni i stabilni, i wszyscy muszą pracę traktować maksymalnie poważnie. Nie na zasadzie takiej, że każdy organ udaje, że coś robi, dowozi pewne rezultaty, ale że z tego wszystkiego coś wynika konkretnego - dodał. I podkreślił, że fundamentalny moment to ten, w którym trzeba podjąć decyzję o tym, czy odebrać dziecko rodzicom, czy też nie. Osoby, które funkcjonują w systemie, muszą mieć poczucie, że jeśli podejmą taką decyzje, organy państwa będą za nimi stały, że nie będą za takie decyzje krytykowani.

Inna sprawa, to kwestia świadomości i mentalności samych Polaków. Większość z nas toleruje przysłowiowego już klapsa, często sami go wymierzamy swoim pociechom, uważając się przy tym, za dobrych rodziców. Raport Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z 2022 roku pokazuje, jak w ostatnich latach zmieniły się postawy dorosłych wobec dzieci. Sześć lat temu połowa była za prawnym zakazem bicia dzieci, w 2022 roku - 70 proc. Tyle tylko, że mimo deklaratywnego sprzeciwiania się karom wobec dzieci wzrósł w stosunku do 2017 roku odsetek osób, które w rzeczywistości te kary stosują. W 2022 roku aż 70 proc. rodziców co najmniej kilkukrotnie karciło swoje dzieci słownie (2017 - 55 proc.) i stosowało zakazy i ograniczenia. 39 proc. badanych więcej niż jednokrotnie dyscyplinowało swoje dzieci za pomocą kar cielesnych. Najczęstszą metodą dyscyplinowania dziecka z użyciem siły było karcenie klapsem - 36 proc. (2017 - 26 proc.). Do częstego dyscyplinowania fizycznego swoich dzieci przyznało się w badaniu 6 proc. rodziców.

3-letni Nikodem zmarł 30 lipca 2019 roku. Matka chłopca wezwała lekarza, kiedy malec był w stanie agonalnym. Miała twierdzić, że dziecko spadło ze schodów. Lekarz stwierdził śmierć chłopca, widział jednak, że obrażenia są zbyt duże, by mogły powstać w wyniku upadku. Natychmiast zawiadomił policję, która zatrzymała oprawców dziecka: matkę i jej konkubenta.

Sekcja zwłok dziecka wykazała, że maluszek był bity, potem okazało się, że zarówno ręką, jak deską kuchenną i drewnianą miarką budowlaną. Opiekunowie rzucali nim z wysokości na łóżko. Za karę chłopiec musiał stać pod ścianą z uniesionymi rękami, był też oklejany taśmą tak, by nie mógł się poruszać.

Nikoś miał prosić swojego ojczyma, by ten nie robił mu krzywdy. Mężczyzna dalej katował malca. Tym razem sąsiedzi reagowali. - Zgłaszaliśmy do opieki społecznej i na policję, że tam są wieczne balangi, hałasy i awantury. (…) Wszystkie pieniądze, które mieli, wykorzystywali na alkohol - mówili sąsiedzi, cytowani przez „Fakt”.

Dlaczego zatem doszło do tragedii? Dlaczego policja i opieka społeczna jej nie zapobiegli?

Niespełna kilkanaście miesięcy później tak toruńska prokuratura pisała o cierpieniach 3-leniej Zuzy: „Co najmniej w ciągu kilku dni przed 28 maja 2021 r. zadawali jej uderzenia nieustalonym przedmiotem tępym lub tępokrawędzistym i uderzali o takie przedmioty, jak również otwartą dłonią, chwytali rozwartą ręką za szyję, co skutkowało zasinieniami i podbiegnięciami krwawymi oraz otarciami całego ciała, a w bliżej nieustalonym czasie, na przełomie kwietnia i maja 2021 r., uderzając małoletnią, spowodowali wiełoodłamowe złamanie końca dalszego kości ramiennej prawej”.

Na tym jednak nie koniec. Jak ustalono, nie później niż 28 maja, rodzice musieli uderzyć dziecko w głowę. Doszło do zmian w obrębie mózgowia i masywnego obrzęku mózgu. Dziewczynka trafiła do szpitala, nie udało się jaj uratować. Zmarła 12 czerwca 2021 roku. Matka dziewczynki i jej partner, odpowiedzialni za maltretowanie dziecka, zostali skazani.

Inna Zuza, z Łodzi, także trzylatka, była bita, kopana, szarpana, głodzona, zamykana w skrzynce na pościel w tapczanie, obrzucana wyzwiskami, przypalana papierosem. Matka przecięła jej nożem rękę, bo chciała sprawdzić czy nóż jest ostry. Dziewczynka żyła w ciągłym strachu. Chodziła zaniedbana i zagłodzona, smutna, osowiała milcząca. Na całym ciele miała siniaki i blizny. Nikt niczego nie widział?

Partner matki kopnął Zuzię tak mocno, że złamał jej kość udową. 3,5-latka nie krzyczała, nie płakała. Lekarze pogotowia byli w szoku, takie złamanie potwornie boli. Ale mała wiedziała, że jak zacznie płakać, w domu czeka ją bicie. Na szczęście Zuza przeżyła. Matkę dziewczynki i jej partnera sąd skazał na 11 lat więzienia.

Według badań Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę 41 proc. dzieci doświadcza przemocy od bliskiej osoby dorosłej. A 7 proc. wykorzystania seksualnego z kontaktem fizycznym (dane z Ogólnopolskiej Diagnozy Skali Krzywdzenia Dzieci w Polsce z 2018 roku). Prokuratura rocznie formułuje ok. 3,5 tys. aktów oskarżenia z art. 207 kodeksu karnego (fizyczne lub psychiczne znęcanie się nad osobą najbliższą).

W 2019 roku fundacja wystosowała petycję w sprawie ustawy, która pomogłaby to zmienić. Chodzi o procedurę i obowiązek analizowania przyczyn przypadków śmierci dzieci (ang. Serious Case Review lub Child Death Review). To procedura uruchamiana po śmierci dziecka, która jest niezależna od postępowania karnego czy dyscyplinarnego. Jej celem nie jest szukanie winnych, tylko sprawdzanie, co w systemie nie działa, i co trzeba w nim poprawić, żeby lepiej chronić dzieci. Chodzi na przykład o brak efektywnej współpracy czy wymiany informacji między służbami, nieodpowiednie doświadczenie pracowników służb czy braki kadrowe.

Mechanizm analizowania śmiertelnych przypadków krzywdzenia dzieci działa w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych czy Australii.

Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę kontaktowała się z kancelarią prezydenta. Ustawa miała trafić do Sejmu, ale nie trafiła. List otwarty w tej sprawie do kancelarii prezydenta w 2021 roku pisała Koalicja na rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej. Wymieniła w nim dzieci, które straciły życie w trakcie prac nad ustawą, która przepadła.

Niektóre z dzieci, zwłaszcza te starsze, same proszą o pomoc. W maju 2021 roku na komisariat w Luboniu zgłosił się 10-latek. Był w podartej piżamie, kurtce i klapkach ogrodowych.

- Chłopiec skorzystał z chwili, kiedy matka i ojczym wybrali się na zakupy. Pospiesznie się ubrał, nakreślił na kartce kilka zdań, w których pożegnał się z mamą i przyszedł do nas. Dla nas to była rzecz niecodzienna. (...) Każdy fakt, który ujawnialiśmy w tej sprawie po prostu przerażał. W pewnym momencie nawet część policjantów zaczęła wątpić, czy takie rzeczy mogły mieć miejsce, bo z taką skalą przemocy mieliśmy tu do czynienia. Ale dziecko stojące przed komisariatem w klapkach ogrodowych, w podartej piżamie i kurtce bardzo mocno uwiarygadnia całą swoją wersję już w pierwszym momencie - opowiadał potem Dariusz Majewski, komendant Komisariatu Policji w Luboniu.

Ojczym Adama (imię zmienione) z wykształcenia jest psychologiem, choć nigdy nie pracował w zawodzie. Chłopiec był psychicznie maltretowany: musiał sporządzać długie pisemne sprawozdania z tego, co robił każdego dnia. Ojczym podglądał go za pomocą kamer zmieszczonych w pokoju. Instalował na komputerze oprogramowanie szpiegowskie, ale przede wszystkim miał się znęcać fizycznie za każde najmniejsze uchybienie od rygoru, który obowiązywał w domu.

- Czytając te materiały wnikliwie, można odnieść wrażenie, że to dziecko było właściwie torturowane. Proszę wybaczyć tak mocne słowa, ale to moja osobista opinia - mówił Majewski.

Gdy policjanci przyjechali zatrzymać 44-latka, ten zachowywał się spokojnie, zaprzeczał słowom chłopca. Wcześniej, jak się okazało, miał już problemy z prawem. Został nieprawomocnie skazany za uderzenie dziesięciolatka, który miał się niewłaściwie zachowywać wobec jego dzieci. Mężczyzna usłyszał zarzuty psychicznego i fizycznego znęcania się nad pasierbem. Matce chłopca odebrano prawa rodzicielskie, bo ona również miała stosować przemoc wobec Adama.

- Procedura prowadzona była dwa lata, czyli dosyć długo. Wszelkie wizyty policjantów czy pracowników Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej nie wykazywały tego, za każdym razem zastawano rodzinę w sielankowej sytuacji. Na tle innych przypadków, którymi się zajmujemy i tych wspominanych kontroli, ta rodzina mogła uchodzić nawet za wzorową - mówił Majewski.

Właśnie! Dzieci bite i maltretowane pochodzą nie tylko z tak zwanych patologicznych rodzin. Czasami przemoc dzieje się tuż obok, w domu sąsiadów, z pozoru porządnych, często wykształconych ludzi. Słyszymy krzyki, płacz dziecka. Nie reagujemy. Bo nam głupio, bo nie chcemy się wtrącać, bo tam na pewno nic złego się nie dzieje. Potem nie możemy uwierzyć w dramat Kamila, Nikodema, Zuzy...

Współpraca: Katarzyna Kapusta-Gruchlik

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.