Kamil Minkner: "Jarosław Kaczyński miał po zwycięstwie strach w oczach"
PiS-owi po obu stronach wyrośli konkurenci: lewica z hasłami socjalnymi, Konferedarcja – z tożsamościowymi - mówi dr hab. Kamil Minkner, prof. UO, kierownik Pracowni Analiz i Ekspertyz w Instytucie Nauk o Polityce i Administracji UO; Zakład Teorii Polityki i Myśli Politycznej.
Gdyby na wynik wyborów do Sejmu patrzeć wyłącznie przez pryzmat arytmetyki, można sądzić, że w ciągu czterech lat nie zmieniło się nic. Zjednoczona Prawica zachowała niewielką, ale stabilną większość.
Magia liczb działa na ludzi, ale jeśli się przyjrzymy uważnie ich strukturze, widać nowe elementy. Przede wszystkim Senat. Jeden z bastionów parlamentu został delikatnie, ale przełamany przez opozycję. Choć Jarosław Kaczyński powiedział: „Na chwilę obecną”. I trzeba to traktować dość poważnie.
Jeden z senatorów KO przyznał, że kuszono go zmianą barw, oferując tekę ministra zdrowia.
Bo to będą bardzo drogie przejścia na stronę PiS. Nie wykluczam, że chętni się znajdą. Muszą się jednak liczyć z tym, że przechodzą do ekipy, która mimo najlepszego wyniku wyborczego – w liczbach bezwzględnych – w historii, będzie raczej spadać, niż rosnąć. Wracając do Sejmu, pojawiła się w nim lewica i prawica różna od PiS-u. Partii rządzącej po obu stronach wyrośli więc konkurenci. Lewica ze względu na hasła socjalne, prawica ze względu na kategorie narodowe, tożsamościowe i etyczne, bo Konfederacja ma na sztandarach m.in. zakaz aborcji. W przypadku Platformy różnice programowe były oczywiście istotne, ale mam wrażenie, że istotniejsze na przestrzeni lat były konfrontacje na liderów i na ambicje. Teraz PiS czeka dużo poważniejsze programowe starcie. W konstelacji, jaka się wyłoniła po zliczeniu głosów, PiS-owi będzie trudniej. Partia ta zachowała 235 mandatów, ale w 2015 opozycja – nie licząc Kukiz’15 – miała 188 głosów w Sejmie. Teraz ma 213 bez Konfederacji. Sporo więcej.
Byle grypa posła PiS i wynik głosowania niepewny?
Właśnie tak. I może dlatego widzieliśmy po raz pierwszy na twarzach polityków PiS podczas wieczoru wyborczego strach. Przekonali się, że więcej poparcia nie da się już z tej cytryny wycisnąć.
Blisko 62 proc. Polaków przy urnach to najlepszy wynik od 1989. Rządzący, ale i część analityków odtrąbili tryumf demokracji…
Zawsze lepiej, kiedy do wyborów chodzi więcej ludzi niż mniej, a 62 proc. to rzeczywiście całkiem przyzwoity wynik. Ale doszło do niego w warunkach potężnej mobilizacji politycznej. Dlatego nie zgadzam się z dość powszechnym przekonaniem o powrocie Polaków do obywatelskości. Obywatelskość, ożywienie takiej świadomości miałyby miejsce wtedy, gdyby frekwencja sięgnęła dwóch trzecich w zwykłych wyborach, bez rozgorączkowania i rozemocjonowania politycznego, jakie poprzedziło niedzielne głosowanie. Mieliśmy do czynienia z plebiscytem. Siły opozycyjne mobilizowały elektorat pod hasłami obrony demokracji i walki o odsunięcie od władzy autorytarnego PiS-u. Rządzący zachęcali swój elektorat równie silnie, żeby do władzy nie wrócili postkomuniści i inni „układziarze”, którzy chcą ludziom coś zabrać. Ostrzegano też przed tęczowym zagrożeniem. Ale PiS zrozumiał i to jest - powtórzę - jeden ze składników goryczy ich zwycięstwa, że raczej nie tylko nie da się już więcej rozdać, ale nie sposób więcej wyborców przyciągnąć. Pobudzenie wszystkich elektoratów zadziałało tak, że PiS zdobył wprawdzie ponad 8 mln głosów, o około 2,3 mln więcej niż w 2015, ale mandatów ma tyle samo. Bo „tamci” też poszli tłumnie do urn. Frekwencja okazała się mieczem obosiecznym.
- PiS zdobył 8 milionów głosów, o około 2,3 mln więcej niż w 2015 roku, ale mandatów ma tyle samo, bo „tamci” też tłumnie poszli do urn
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień