Justyna i Grzegorz z Połomi: Ogień w kilka godzin pochłonął miesiące naszej pracy
Grzegorz i Justyna, artyści i projektanci unikalnych ubrań z Połomi, liczyli, że odkują się na święta po ciężkim okresie pandemii. Te nadzieje w kilka godzin pochłonął ogień. Pożar wybuchł w ich pracowni, tuż obok domu.
Grzegorz Jurasz, nazywany przez znajomych Jurijem, i Justyna Sumis są parą w biznesie i w życiu. Mieszkają kilkanaście kilometrów od Rzeszowa - w Połomii. Ona projektuje ubrania dla kobiet, a Jurki maluje własnoręcznie wzory na koszulkach od prawie 20 lat. Farby i materiał są ekologiczne. Pomagają sobie, wspierają się, ale każde z nich wyraża się na swój sposób.
W tym roku szło ciężko, bo koronawirus uderzył w tę branżę.
- Sprzedawaliśmy głównie na targach. Charakterystyczną cechą moich ubrań jest jakość i wykonanie. Najlepiej opowiedzieć o tym twarzą w twarz. A tu przez pandemię odwołano wszystkie targi – tłumaczy Justyna.
Liczyli, że „odkują się” na święta. Początkiem grudnia odebrali całą produkcję z Łodzi i z Rzeszowa.
- Zdążyłam wysłać trzy sukienki – mówi kobieta.
Spłonęła nie tylko praca
Justyna z Grzegorzem wrócili do domu w czwartek wieczorem. Dziećmi zajmował się dziadek. Nastawił dzieciom wodę na herbatę. Grzegorz postanowił wziąć kąpiel. Justyna poszła do pracowni obok ich domku, aby wyłączyć podświetlane obrazy, które ostatnio zaczął tworzyć Grzegorz. Nie wiedziała, że to jej ostatnia wizyta. Wróciła i zabrała się za gotowanie. Nagle w kuchni zgasło światło.
- Wtem przybiega rozgorączkowana sąsiadka i krzyczy: „pali się u was” – wspomina Justyna.
Płonęła pracownia. Ogień był ogromny. Zimną krew zachował mąż sąsiadki. Zaczął kierować całą akcją. Wezwał strażaków, dyrygował pracą, kazał poodjeżdżać samochodami, jak najdalej od ognia.
Strażacy ogień gasili około 4 godzin. Z pożarem walczyło 8 zastępów. Ratowali, co mogli, ale straty są ogromne. Spaliły się aparaty, komputery, maszyny do szycia, kilka tysięcy sztuk ubrań, drukarki, a nawet nieodżałowany manekin.
Uratował się kryształ, który dzięki promieniom słońca sprawiał, że w pracowni robiła się tęcza. Lekko pęknięty, z jednej strony osmalony, leży na stoliku w salonie i przypomina, że nie wszystko stracone.
- Po tym wszystkim dużo płakaliśmy. Nie chcieliśmy, żeby ludzie nas widzieli w tym stanie. Pomogli przyjaciele, którzy się nami zaopiekowali. Postawili nas na nogi – lekko uśmiecha się Justyna, mimo wciąż smutnych oczu. To oni utworzyli zrzutkę, która można znaleźć w Internecie, wpisując hasło „Odbudowa pracowni Jurij i Nun Mi”.
Straty oszacowali na 500 tys. zł. Pożar nie pochłonął tylko towar. Zabrał coś więcej. Nie wszystko da odtworzyć. Spłonęły pamiątki zbierane przez lata.
- Trudno jest nam prosić o pomoc. Zawsze to ja organizowałam paczki, wysyłałam. Zawsze byłam po tej drugiej stronie – mówi Justyna.
Najważniejsze jest odbudowa dachu, okna i ogrzewanie.
- Boję się, że spadnie duży śnieg i wszystko runie – obawia się Justyna. Bez wielkiej nadziei liczą jeszcze na ubezpieczalnię, ale do pokonania jest sporo kruczków prawnych.
W domu czuć jeszcze zapach spalenizny, który przypomina o tym, co stało się niedawno.
- Drobny dźwięk w nocy, przemykająca myszka potrafi nas postawić na nogi – mówi Justyna.
Nie wiadomo, co było przyczyną pożaru. Znalezione w pobliżu domu odchody, mogą sugerować, że to kuna.
- Szczęście, że sąsiadka wieszała firanki. Szczęście, że dziadek postawił czajnik na gaz. Gdyby nie ta herbata, to pojechałabym go od razu odwieźć i w momencie pożaru nie byłoby mnie w domu – mówi Justyna. – Kto wie, czy i dom by się wtedy nie spalił...