Józefa Ciesielczyk uniknęła śmierci z rąk banderowców w lutym 1944
Niewielu pamięta tę datę. 23/24 lutego 1944 dla mieszkańców wsi Berezowica Mała pod Tarnopolem był dniem rzezi. Z rąk banderowców zginęło 131 mieszkańców. Józefa Ciesielczyk, która miała wtedy 15 lat, pamięta i opowiada.
Pierwsza grupa mordowała, druga rabowała, trzecia podpalała. 131 mieszkańców wsi Berezowica Mała pod Tarnopolem w ciągu jednej nocy zginęło z rąk band UPA. Ci, którzy przeżyli, uciekali z rodzinnych stron na zachód, do Polski, której granice po konferencji jałtańskiej mocno się przesunęły. Wśród uciekających była Józefa Ciesielczyk z domu Kubów, która w 1945 roku z ojcem i braćmi dotarła do Sośnicy, gdzie rodzina otrzymała za zabużańskie mienie poniemieckie gospodarstwo. Pani Józefa ma 87 lat, ale dobrze pamięta tragiczne wydarzenia, które rozegrały się w nocy z 23 na 24 lutego 1944 roku w jej rodzinnej wiosce. Miała wtedy 15 lat.
Do wybuchu wojny mieszkała razem z ojcem, dwoma braćmi Władysławem i Bronisławem oraz siostrą Adelą w Berezowicy Małej w woj. tarnopolskim. Wieś liczyła 300 numerów, z tego 70 ukraińskich, w pozostałych domach mieszkali Polacy.
Dom Kubowych stał pomiędzy dwoma domami ukraińskimi.
- Dobrze się żyło w sąsiedztwie. Oni chodzili do cerkwi, my do kościoła, dużo było małżeństw mieszanych. W szkole nauka była po polsku, tylko oni religię mieli po ukraińsku
- wspomina pani Józefa.
Dodaje, że rodzina żyła na tarnopolszczyźnie z dziada pradziada. Za udział w wojnie polsko-bolszewickiej w szeregach armii Hallera ojciec mógł dostać ziemię nieopodal na Wołyniu, ale nie chciał, wolał zostać na Podolu. Chociaż i tu jego rodzina miała przeżyć gehennę.
Srogi luty 1944
Zaczęło się 17 września 1939 roku, kiedy weszli Sowieci. Wszystko się zmieniło, tylko pieniądze zostały polskie. W 1941, kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę sowietom, zaczęła się okupacja niemiecka i województwo tarnopolskie było w Generalnym Gubernatorstwie.
W 1944 roku znów przyszli Sowieci. Bracia pani Józefy zaciągnęli się do Armii Polskiej, a ona z ojcem i siostrą Adelą została na gospodarstwie.
- Zbliżał się front, „Wołyń już był wymordowany’’, wiedzieliśmy o tym, bo to było niedaleko, a my się baliśmy,
że teraz wezmą się za nas - opowiada pani Józefa. - W lutym 1944 zima była sroga. Śniegu było po pas.
23 lutego akurat przypadł Popielec. W dzień było spokojnie. Berezowica przeżywała pogrzeb młodej kobiety, która zmarła w połogu. Nikt nie podejrzewał, że około godziny 23 zacznie się piekło.
- Najpierw podeszli pod dom mężczyzny, który w dzień pochował żonę i krewni u niego nocowali. On sam się wymknął przez strych w kalesonach i boso pobiegł do wsi z krzykiem: „rżną nożami, siekierami” - wspomina Józefa Ciesielczyk. - Całą rodzinę mu wymordowali.
Ludzie zaczęli się chować po strychach, po piwnicach.
- My z siostrą nocowałyśmy u sąsiadki, ona nas obudziła, bo słyszała, że ktoś biegł przez wieś i krzyczał. Wyszliśmy na ulicę pod figurę św. Floriana, potem poszliśmy do domu Jana Krąpca (jego syn był potem rektorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego), który miał w oborze schron. Zgromadziło się tam ok. 30 osób - pani Józefa wszystko pamięta, mimo iż od tamtych wydarzeń minęło ponad 70 lat. - Nagle ktoś poczuł swąd - wszystko wokół się paliło.
Pani Józefa pamięta, że rano przybiegł sąsiad z Wołynia i krzyczał: „Bandy już nie ma, a wy się palicie!”. W domu Krąpców były wybite drzwi, okna, a ich ciocia, która została w budynku, była zastrzelona.
- Sąsiadka Polka nam mówiła:
Uciekajcie, zanim będziecie się palić! Tymczasem na ulicy wszędzie był ogień.
Do dziś widzę, jak wszystko się pali, to było przecież nad ranem. Zostawili tylko ulicę, na której mieszkali Polacy i Ukraińcy. Nasza sąsiadka wybiegła na ulicę i krzyczała: „Jezu!, co to się narobiło” - wspomina pani Józefa.
Kiedy siostry weszły na swoje podwórko, zobaczyły kogoś leżącego w śniegu, - to była ciocia, siostra ojca. Banderowcy złapali kobietę na podwórzu i postrzelili kulą „dum dum”, która rozszarpuje wnętrzności. Ciocia, zanim zmarła, powiedziała, że ojciec jest na strychu. I rzeczywiście był tam, leżał na belce i przeżył. Banderowcy nie wchodzili na strych. Ojciec słyszał, jak mówili: nasi tu już byli. Jeden mówił: „żari!”, czyli podpalaj, ale drugi pokazał na dom sąsiadów Ukraińców i powiedział „nielzja”.
- I tak znalazłam tatę, ciocia zmarła w domu, przyniesiona z podwórka - mówi pani Józefa. - Ksiądz nie zdążył przyjść, bo „uciekł na wieś”.
Berezowiczanka pamięta, że po całonocnym pogromie ludzie się zbierali i liczyli zmarłych. Jeden ze schwytanych się uratował, bo... umiał pacierz po ukraińsku odmawiać. Uratowała się też kobieta, która z dzieckiem dwuletnim siedziała w korycie dla świń. Przestrzelona, uciekła przez ogień, dziecko wcześniej zginęło. Michałowi Budnikowi - staruszka pamięta imię i nazwisko - udało się skoczyć w ogień i uciec. Żonę i czworo dzieci mu zabili. Nazajutrz rano wszyscy Polacy się pakowali i uciekali do Tarnopola. Czasem Adela i Józefa przyjeżdżały do Berezowicy po jedzenie, bo ojciec pilnował tam owiec i krów.
Pożegnanie ojczyzny
7 marca 1944 do Berezowicy weszła Armia Czerwona, a Tarnopol, gdzie mieszkały dzieci Jana Kubowa, wciąż przechodził z rąk do rąk. Sowieci walczyli z Niemcami przez 6 tygodni.
W Niedzielę Palmową na dom, w którym mieszkały w Tarnopolu dzieci Jana Kubowa, spadła bomba. Trzeba było wracać do Berezowicy. Tymczasem zrobiła się odwilż, nogi grzęzły w dziurawych butach. Po drodze - jak mówi pani Józefa - ją i rodzeństwo podwieźli Rosjanie do ojca. W Berezowicy dom był ogołocony z jedzenia i z garnków nawet.
- Ojciec w glinianym garnku na Wielkanoc nagotował nam ziemniaków na obiad
- mówi pani Józefa.
W drugi dzień świąt mężczyźni poszli na wojnę. Śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Latem 1944 r. w żniwa znów trzeba było się chować, bo bandy się pokazały.
W grudniu 1944 Ukrainiec Bartków przechowywał Adelę i Józefę w nocy w murowanej stodole na ziemniakach i rano wypuszczał. Aż tu 20 grudnia, w odpust św. Mikołaja prawosławnego przyszedł i mówi, że nie może już dłużej Polek ukrywać, bo grozi mu śmierć.
Tymczasem w Tarnopolu był już powołany Komitet Polski, który organizował wyjazdy Polaków. Od października było wiadomo, że „tu już Polski nie będzie”.
Polacy mogli wyjechać albo podpisać obywatelstwo radzieckie. Jan Kubów z córkami postanowił jechać. Termin wyjazdu był wyznaczony na wigilię 1944 roku.
Od października Polacy w Berezowicy Małej w dawnym powiecie tarnopolskim na Podolu wiedzieli, że na swojej ziemi nie mogą zostać. Po pierwsze, po wojnie Polska się przesunęła i ziemie, które ich przodkowie z dziada pradziada zamieszkiwali i uprawiali, teraz należeć miały do Związku Radzieckiego. A oni, zostając w Berezowicy, musieliby przyjąć obywatelstwo sowieckie.
Bali się też, że powtórzyć się może noc z 23 na 24 lutego 1944 roku, kiedy to banderowcy z Wołynia wpadli do Berezowicy Małej i wymordowali 131 mieszkańców. Spalili też i obrabowali domostwa ludności polskiej.
Ci, którzy ocaleli, postanowili ruszyć na zachód w poszukiwaniu lepszego, bezpieczniejszego losu. Kubowowie mieli termin wyjazdu wyznaczony na wigilię Bożego Narodzenia, ale nie zdążyli zamknąć tamtego etapu życia. Córki Adela i Józefa co prawda były już w Tarnopolu, ale ojciec Jan wciąż jeszcze załatwiał sprawy w Berezowicy Małej. Wyruszyli więc w sylwestra 1944 r. Mogli zabrać do wagonu 20 kwintali zboża, trochę osobistych rzeczy, krowę musieli zostawić w Tarnopolu na rampie. Nie mogła zająć miejsca w wagonie towarowym, w którym jechało siedem rodzin.
- Pociąg ruszył z Tarnopola 1 stycznia 1945 roku. Jechał do Lwowa, gdzie nas odczepiono i na bocznicy czekaliśmy na kolejny pociąg, do którego nas mogli doczepić
- wspomina Józefa Ciesielczyk. Jechała „do Polski” z ojcem Janem i siostrą Adelą. Bracia Bronisław i Władysław byli na wojnie.
Kolejny przystanek był w Bełżcu, gdzie znów wagon stał na bocznicy, a zziębnięci i głodni ludzie szukali czegoś do jedzenia. Ale nikt nie chciał się podzielić chlebem, trudno było wymienić sowieckie ruble na złotówki.
W końcu wagon doczepiono i pociąg pojechał na Rawę Ruską, gdzie była granica z Polską. Wysadzono przesiedleńców w miejscowości Krasnystaw. Kilka rodzin tam zostało, a Kubowowie pojechali dalej do Czajek. Mieli zająć gospodarstwa opuszczone przez Ukraińców, których wywieziono na Wschód. Ale pustych domów już nie było.
- Tam wyszedł sołtys i mówi: jedni na prawo, jedni na lewo. My poszliśmy na lewo, ale nikt nas nie chciał. Sołtys błagał, żeby ktoś się zlitował i nas przyjął pod dach, przecież była zima - wspomina pani Józefa.
W końcu z ojcemi i Adelą trafili do rodziny czteroosobowej. Wszyscy mieszkali w jednej izbie z klepiskiem zamiast podłogi. Spali wszyscy w ubraniach, szerzyła się wszawica. Chleb wypiekano razem, z jej żyta i ich pszenicy. Zawsze cztery bochenki. Czasem gospodyni częstowała ziemniakami czy mlekiem.
Droga do Wielkopolski
Jakoś wiosną z jednej chałupy wyjechał lwowiak na Ziemie Odzyskane, a Kubo-wowie ją zajęli. Wkrótce przyszła wiadomość od brata Władysława, który „podobno przechodził Nysę”, bo ktoś go widział.
To było w maju, pani Józia wracała właśnie z majowego nabożeństwa, kiedy usłyszała z chałupy muzykę. A to brat przyjechał z wojny z poniemieckim patefonem. Adela poznała na miejscu chłopaka i kiedy późną jesienią rodzina postanowiła wyjechać do Wielkopolski, ona zdecydowała, że po wyjściu za mąż tam zostanie.
Decyzja o wyjeździe do Sośnicy w Wielkopolsce zapadła jesienią.
- Mieszkało już tam 16 rodzin naszych z Berezowicy Małej. Wiedzieliśmy o Jaworskich i kilku rodzinach Kubowych
- wspomina Józefa Ciesielczyk. „Berezowiccy” otrzymali gospodarstwa opuszczone przez Niemców, którzy tu mieszkali przez poprzednie 100 lat, a w 1945 musieli uciekać na Zachód. Janowi Kubów zaproponowano w zamian za opuszczone mienie zabużańskie gospodarstwo pod lasem. Po doświadczeniach z banderowcami na Wschodzie, ludzie bali się mieszkać daleko od centrum wioski. Ale - jak mówi pani Józia - brat Władek się odważył.
Na gospodarstwie jeszcze mieszkał miejscowy, który prawdopodobnie sam je zajął. Przez kilka miesięcy mieszkali razem.
- Na Wschodzie zostawiliśmy dom murowany, a ten był z gliny
- wspomina pani Józefa. - Była obora, świniarnia z 1882 roku i stodoła.
Miejscowi patrzyli z początku niezbyt przychylnie na zabużan. Inne stroje, inne zwyczaje, inna kuchnia, śpiewny język odróżniał przesiedleńców od zasiedziałych mieszańców wsi. Nawet ulica, przy której mieszkali Berezowiczanie, potocznie nazywała się „ruska”.
Wykorzenienie
Obcy trzymali się razem. Nawet ci, którzy przyjechali do Sośnicy z Galicji po pierwszej wojnie. Wśród nich pani Józefa znalazła sobie męża. - Jak Kargul w „Samych swoich” mieszkał za płotem - wspomina pani Józefa. Mąż przyszedł do niej po ślubie w 1954 roku. Bracia poszli w świat: Władysław skończył leśnictwo, Bronisław rolnictwo. Władysław opisał w książce tragiczne losy mieszkańców Berezowicy Małej. W latach 90. na cmentarzu w Sośnicy odsłonięto pomnik upamiętniający 131 ofiar rzezi z 24 lutego 1944 roku.
Pani Józefa prowadziła z mężem gospodarstwo. Wychowali syna Krzysztofa, który z żoną Jolą prowadzi gospodarstwo oraz córkę Marię - nauczycielkę w Zespole Szkół Technicznych w Pleszewie. Mieszka z synem i synową, dużo czyta i wspomina tragiczną młodość. Ale nie jest smutna. Chociaż - jak mówi - czuje się nikim.
- Ani tu się nie czuję u siebie, ani tam w Berezowicy, bo mojej wioski już nie ma
- podkreśla starsza pani.
Po wyjeździe była na Ukrainie dwa razy, jeszcze za czasów Związku Radzieckiego. W 1979 - z synem, w 1988 roku z mężem. Gościli ich sąsiedzi - Ukraińcy. Grobu matki nie znalazła, bo cmentarz polski jest zarośnięty. Wiedziała tylko, że to gdzieś obok grobu dziedziczki Konopackiej.
- Rozmawialiśmy po ukraińsku, przecież ja ten język dobrze znam. Przed wojną wszyscy w Berezowicy mówili po polsku i po ukraińsku - twierdzi pani Józefa. Ukrainka pytała: „gdzie żeście byli w tę noc?”. - U Krąpców - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Na ulicy dawni sąsiedzi ją rozpoznawali. Do swojego dawnego domu nie weszła, bo nowego właściciela nie było.
- Ale w nocy podeszłam pod próg i go ucałowałam, tak jak papież polską ziemię - mówi Józefa Ciesielczyk.