Joanna Opozda: Przetrwałam i mam w sobie ogromną siłę, którą dał mi mój syn
Do kin wchodzi właśnie film „Brigitte Bardot Cudowna”, w którym w postać legendarnej gwiazdy wciela się Joanna Opozda. Nam aktorka opowiada jak przetrwała medialną zawieruchę, która wybuchła kilka miesięcy temu wokół jej ślubu i rozstania z Antonim Królikowskim.
Kiedy pierwszy raz w życiu usłyszałaś o Brigitte Bardot?
- Jako mała dziewczynka. Miałam 7-8 lat. Dowiedziałam się, że istnieje gdzieś piękna i sławna aktorka, która przekuła swoją popularność na pomoc zwierzętom. A ja już wtedy marzyłam o tym, by występować w filmach. Do tego kochałam zwierzęta. Kiedy usłyszałam, że można połączyć jedno z drugim, stwierdziłam, że to właśnie jest moja droga.
- A kiedy zauważyłaś swoje fizyczne podobieństwo do Brigitte Bardot?
- To chyba jest rodzinne. Gdy moja mama była w liceum, nauczyciele i znajomi mówili na nią „bardotka”. Podobieństwo było bowiem niesamowite. Kiedy zobaczyłam wczesne filmy Bardot sprzed „I Bóg stworzył kobietę” i porównałam je ze zdjęciami mojej mamy z młodości, stwierdziłam, że to wręcz przysłowiowa „zdarta skóra”.
[video][video]33723[/video][/video]
- Myślisz, że to właśnie twoje fizyczne podobieństwo do Brigitte Bardot sprawiło, że Lech Majewski postawił na ciebie?
- Myślę, że nie. Pan Lech kiedyś zaczął korespondować z Brigitte Bardot, bo była ona wielką fanką jego filmu „Młyn i krzyż”. I ona dowiedziała się, że napisał książkę „Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej”. Poprosiła go więc, aby wysłał ją do jej biblioteki. Bardzo się ucieszył – i uznał, że to dobry znak, aby doprowadzić do ekranizacji tej powieści. Pani Bardot zdecydowanie się jednak temu sprzeciwiła, twierdząc, że nie po to zrezygnowała z aktorstwa przed czterdziestką, żeby teraz grała ją inna aktorka. Pan Lech nie dał za wygraną i napisał jej, że już za późno, bo właśnie rozpoczął zdjęcia. W końcu pani Bardot zgodziła się, pod warunkiem, że zaakceptuje sceny z udziałem swej postaci i aktorkę, która ją zagra. Zaczęły się więc poszukiwania.
- Jak wyglądał casting?
- Początkowo pan Lech zwrócił się do amerykańskiej agentki. Ona zaczęła mu podsyłać różne propozycje – aktorki i modelki, podobno nawet przewinęła się wśród nich Claudia Schiffer. Pani Bardot żadnej z nich jednak nie zaakceptowała, twierdząc, że są za sztywne. W międzyczasie Monika Skowrońska zrobiła w Polsce zdjęcia próbne. Zostałam na nie zaproszona, ale nie liczyłam na wiele. Oczywiście zrobiłam co mogłam, ale kiedy zobaczyłam jak podobne do pani Bardot dziewczyny przyszły, stwierdziłam, że nie mam szans. Tymczasem okazało się, że mamy jakąś podobną wrażliwość. Może właśnie przez tę miłość do zwierząt? Ja jeszcze jako dziecko, kiedy szłam do szkoły, rozdawałam swoje kanapki bezdomnym psom. (śmiech) A tekst z castingu dotyczył właśnie zwierząt. Kiedy pan Lech wysłał pani Bardot kilka propozycji – ona mu odpisała, że to ja jestem tą dziewczyną, która może ją zagrać. Może jakieś podobieństwo fizyczne też było istotne, ale myślę, że tak naprawdę zadecydowała podobna wrażliwość, to, że rozumiałam z czym pani Bardot niegdyś się mierzyła.
- Ta akceptacja była dla ciebie ważna w budowaniu tej roli?
- Kiedy dowiedziałam się, że dostałam tę rolę, byłam bardzo szczęśliwa. Lech Majewski to w końcu wielkie nazwisko i prawdziwy wizjoner kina, doceniany na całym świecie. Pewnego dnia, wracając z planu we Wrocławiu, dostałam od niego telefon z pytaniem czy znam język francuski: „Bo rozmawiałem z Brigitte Bardot i powiedziała mi, że chciałaby, abyś to ty ją zagrała. I do tego po francusku. Byłabyś w stanie to zrobić?”. Cóż miałam odpowiedzieć – podjęłam wyzwanie i zaczęłam się uczyć francuskiego. To, że zaakceptowała mnie sama Brigitte Bardot, było dla mnie oczywiście bardzo budujące i zachęcające. „Jeśli ona zobaczyła we mnie siebie i odrzuciła tyle innych pięknych dziewczyn, to chyba znak, że podołam” – pomyślałam.
- Jak ci poszło z tym francuskim?
- Miałam trzy tygodnie na opanowanie wszystkich kwestii w tym języku. Zabrałam się więc za naukę, w której pomagała mi moja przyjaciółka Kasia Priwieziencew, która świetnie mówi po francusku. Uczyłam się oczywiście fonetycznie, ale ze zrozumieniem. Budziłam się z tym tekstem i z nim zasypiałam. No i jakoś poszło. Zostałam nawet pochwalona przez naszą panią kostiumolog, która doskonale zna francuski. Ostatecznie zastosowano jednak dubbing – w końcu ten mój monolog musiał być wypowiedziany przez filmową Brigitte Bardot z idealnym akcentem.
- A jak przygotowywałaś się do zagrania swej bohaterki?
- Przede wszystkim przeczytałam jej pamiętniki. To bardzo szczera książka. Brigitte Bardot nie owija tam nic w bawełnę, wali prawdę prosto z mostu. Wszystkie kwestie, które wypowiadam w filmie, pochodzą właśnie z jej autobiografii. Pomogło mi to bardzo zrozumieć ją jako aktorkę i człowieka. Obejrzałam też filmy z jej udziałem i wywiady, które są dostępne na YouTube’ie. Podpatrywałam jak gestykuluje i jaką ma mowę ciała.
- Lech Majewski dawał ci dużo wskazówek?
- Pan Lech przede wszystkim jest malarzem i patrzy na film obrazem. Tymczasem ja jako aktorka skupiam się na psychologii postaci. Kiedy weszłam na plan, pan Lech powiedział: „Słuchaj, masz zagrać dokładnie tak, jak zagrałaś na castingu, bo to było w punkt”. (śmiech) Nie dostawałam więc od niego nie wiadomo ilu uwag. Oczywiście były jakieś sugestie, ale nie za wiele. Nie mieliśmy też wcześniejszych prób. Potem zresztą powiedział w którymś z wywiadów, że tak sobie dobrał aktorów, żeby wiedzieli, co mają robić na planie. Nigdy nie zapomnę swojego wrażenia, kiedy otworzyłam scenariusz, który od niego dostałam: były w nim ilustracje poszczególnych scen. Wszystko sobie rozrysował. To było niesamowite. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim.
- Film był kręcony cztery lata temu. Jakie wrażenie zrobił na tobie, kiedy zobaczyłaś jego ostateczną wersję?
- Uważam, że to piękne kino. Lech Majewski nie robi komercyjnych filmów i ucieka od wytartych schematów. Jest buntownikiem. Idzie pod prąd za głosem swego serca – i robi to, co czuje. „Brigitte Bardot Cudowna” to historia na poły biograficzna, opowiadająca o dojrzewaniu w czasach wczesnego Peerelu. Każdy podejdzie jednak do tego filmu inaczej. Jeden go pokocha, a drugi – nie zrozumie. Tam jest pełno magii. Kiedy weszłam na plan zamku w Książu, poczułam się jak w filmie o Harrym Potterze. Lokacje były wprost cudowne.
- Sama pewnie nie pamiętasz nic z Peerelu, bo byłaś za mała.
- Ale moja mama pamięta i dużo mi opowiadała. Widziała film i stwierdziła, że świetnie pokazuje szkołę z tamtych czasów – choćby te pamiętne apele. Pan Lech robi to w trochę teatralny sposób, ale bardzo sugestywnie. Po to, żebyśmy zrozumieli potrzebę ucieczki z tej szarej rzeczywistości, którą odczuwa główny bohater – młody chłopiec, będący reżyserskim alter ego. I znajduje ją w kinie: stąd w jego wyobraźni pojawiają się różne gwiazdy z ówczesnych filmów. Pan Lech też był zafascynowany kinem w tamtych czasach. A wtedy gwiazdy filmu były wręcz mityczne. Dziś już tak nie ma.
- Myślisz, że „Brigitte Bardot Cudowna” otworzy nowy rozdział w twojej karierze?
- Nie mam pojęcia. Zobaczymy jak film zostanie przyjęty. Jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam się zanurzyć w świecie Lecha Majewskiego. To było dla mnie spełnienie marzeń. Jestem zafascynowana latami 50. i 60. Jeśli chodzi o recenzje, to są bardzo skrajne: w jednych jestem chwalona, w drugich – krytykowana. Gdzieś przeczytałam, że kaleczę język angielski. To absurd: Bardot nie mówiła płynnie po angielsku, tylko z francuskim akcentem, wiec był to celowy zabieg. W zawodzie aktora jest jednak tak, że nic nie trwa wiecznie. Premiery to bardzo intensywny czas. Później trzeba szukać nowych wyzwań i iść dalej. Dlatego cieszę się, że już niebawem zaczynam zdjęcia do nowego projektu. Tym razem będzie to czarna komedia w reżyserii Szymona Gonery.
- Ostatnie miesiące były dla ciebie bardzo ciężkie. Twoje życie prywatne stało się naczelnym tematem newsów plotkarskich mediów. Trudno ci było sobie z tym poradzić?
- Dzięki tym przeżyciom jeszcze bardziej rozumiem dzisiaj Brigitte Bardot. Kiedy cztery lata temu kręciliśmy film, nic takiego nie miało miejsca. Tymczasem Bardot opowiadała w swych pamiętnikach o ogromnej traumie związanej ze swą ciążą. Ona urodziła dziecko sama w swym mieszkaniu, a pod jej oknami kłębiły się tłumy paparazzi i dziennikarzy. Dlatego puściła w obieg kilka fotografii swego dziecka, bo wiedziała, że nie daliby jej żyć. Potem zamknęła się w domu i nie wychodziła przez kilka miesięcy. Zaciągnęła w oknach zasłony, bo próbowano ją fotografować nawet z domu naprzeciwko. To było straszne: była przecież w takim momencie, kiedy jako młoda matka potrzebowała prywatności.
- Ty przeżyłaś chyba coś podobnego.
- To prawda. Hormony buzowały, potrzebowałam chwili ciszy i spokoju, a było mi to zabrane. W internecie i na okładkach gazet pojawiały się moje zdjęcia. Czułam się zaszczuta. Jeśli tylko wyszłam na spacer z dzieckiem, to już za chwilę widziałam swoje zdjęcia w mediach. To nie było przyjemne. Tym bardziej rozumiem Brigitte Bardot, bo ona przeżyła coś podobnego. Oczywiście pamiętając, że w jej przypadku wszystko było jeszcze bardziej spotęgowane. Jest przecież aktorką znaną nie tylko w swoim kraju, ale na całym świecie. Nie dziwię się, że w pewnym momencie postanowiła rzucić kino i zająć się zwierzętami. Taka sława może być przytłaczająca.
- Ty nie miałaś momentu, w którym zaczęłaś żałować, że jesteś osobą publiczną?
- Oczywiście, że miałam takie momenty. Na czas ciąży i porodu wycofałam się z mediów i nie udzielałam żadnych wywiadów. Musiałam dojść do siebie po tych wszystkich wydarzeniach. To był dla mnie bardzo trudny czas. Każda kobieta potrzebowałaby w takiej sytuacji prywatności.
- To wszystko, co przeszłaś, to nie za wysoka cena, którą trzeba zapłacić za bycie znanym?
- Niestety. Miło jest moc podzielić sie swoim szczęściem i mówić innym o radosnych chwilach ze swego życia. Kiedy jednak przeżywa się ludzkie dramaty, chciałoby się radzić sobie z nimi z dala od zgiełku. Prawdę mówiąc nie chce już tego rozpamiętywać – najważniejsze, że przetrwałam i mam w sobie ogromną siłę, którą dał mi mój syn. Tu jesteśmy zupełnie różne z Brigitte Bardot. Ona prawdopodobnie miała niezdiagnozowana depresję poporodową, dlatego oddała syna na wychowanie rodzicom. Dzisiaj podkreśla, że bardzo żałuje tamtej decyzji.
- Wróciłaś szybko do pracy po urodzeniu Vincenta. To był dobry krok?
- Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony bardzo się cieszę, że mam pracę i mogę grać. Ale z drugiej, jak każda mama, która idzie na urlop macierzyński, chciałabym ten pierwszy rok spędzić ze swoim dzieckiem. Oddaję mu oczywiście każdą wolną chwilę - i moje życie towarzyskie obecnie nie istnieje. Jest tylko praca i syn. Nie mam innego wyjścia. Musiałam wrócić do obowiązków zawodowych. Mocno jednak kalkuluję. Są przedsięwzięcia, które wymagałyby ode mnie poświęcenia dużej ilości czasu, więc je odrzucam. Staram się sobie dozować pracę. Nie mam niani i wychowuję syna sama. Pomaga mi tylko mama i czasami siostra.
- Największą popularność przyniosły ci ostatnio „Barwy szczęścia”, a kiedyś „Pierwsza miłość”. Wrócisz do grania w telenowelach?
- To był ważny etap w mojej karierze. Dobrze go wspominam – szczególnie „Pierwszą miłość”, przy realizacji której nawiązałam wiele przyjaźni i znajomości. Choćby z Mateuszem Banasiukiem czy z fryzjerkami i makijażystkami. Do dzisiaj spotykamy się na planach innych produkcji i jesteśmy ze sobą w kontakcie. Byłam wtedy na studiach. Dopiero uczyłam się pracy z kamerą, bo w szkole teatralnej nie mieliśmy zbyt wiele tego typu zajęć. Na planie nabyłam doświadczenia, dzięki któremu dowiedziałam się, co to znaczy „złapać światło”, czy tego, jak ustawiać się na bliskim lub dalekim planie. Zaczęłam też zarabiać pieniądze, dzięki którym stałam się niezależna finansowo.
- Wolisz grać w filmach kinowych niż w telewizyjnych produkcjach?
- Żyjemy tu i teraz. W Polsce nie ma zbyt wielu ról dla kobiet. To pojawia się już na etapie szkoły teatralnej. Co roku chce się do niej dostać mniej więcej 1000-1200 osób. Z tego przyjmuje się 6 dziewczyn i 14 chłopaków. Tak niestety jest, że zarówno sztuki teatralne, jak i filmy, pisane są pod mężczyzn. A kobiety też chcą grać i utrzymać się w zawodzie. Dlatego przyjmujemy różne role w różnych produkcjach i niekoniecznie są to „role marzeń”. To nie jest tak, że na początku chciałam być aktorką telewizyjną. Ja po prosu chciałam grać. Kiedy kończyłam szkołę, myślałam, że będę przede wszystkim występować w teatrze. Tymczasem wszystko potoczyło się inaczej. Dzisiaj gram głównie przed kamerą.
- Obecnie w show-biznesie bardzo liczą się media społecznościowe. Ty masz ponad pół miliona fanów na Instagramie. To wpływa na twoją pozycję zawodową?
- Na pewno jest to przydatne przy promocji filmu. Wszyscy producenci – nawet niszowi i niekomercyjni – przykładają dużą wagę do social mediów. Kiedyś były gazety, potem serwisy internetowe, a teraz – Instagram i Facebook. Lech Majewski nie ma prywatnego Intagrama, ale z tego co wiem, „Brigitte Bardot Cudowna” ma już taki założony. To pomaga dotrzeć do szerszej widowni. Dlatego na pewno social media nie przeszkadzają w zdobyciu roli. Ostatecznie jednak aktor musi przyjść na zdjęcia próbne – i to one decydują o jego zaangażowaniu. Lech Majewski nie patrzył na to ilu mam followersów na Instagramie. Po prostu moje zdjęcia próbne najbardziej przypadły mu do gustu.
- Macierzyństwo ma wpływ na to, jaką jesteś aktorką?
- Na pewno. Dopóki nie byłam mamą, nie miałam pojęcia o tego rodzaju miłości. Kiedy urodziłam synka, uruchomiło to we mnie emocje, których wcześniej nie odczuwałam. Kiedyś, kiedy grałam matki, mogłam sobie tylko wyobrażać, co to jest za miłość. Jeżeli w przyszłości znów będę grała czyjąś mamę, będę mogła odnieść się już do własnych uczuć i doświadczeń.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Macierzyństwo przewartościowuje życie”. Co to oznacza?
- Po urodzeniu synka przestałam się przejmować sprawami, które są nieistotne, a które do tej pory mnie dotykały i bolały. Teraz mam jasno ustalone priorytety. Wiem doskonale czego chcę i co jest dla mnie ważne.
[video]33723[/video]