Joanna Opiat-Bojarska pisze w kryminałach o brudach polskiej policji WYWIAD
Zrewolucjonizowała polski kryminał. Odważyła się pokazać ciemną stronę polskiej policji. Nam Joanna Opiat-Bojarska mówi o serii „Kryształowi”, kontaktach w policji i o tym, jak choroba zmieniła jej życie.
Dobrze się pani czuje w męskim świecie?
Bardzo dobrze, dziękuję!
Pytam, bo zrobiła pani dużo zamieszania w kryminale serią „Kryształowi”. Mam wrażenie, zwłaszcza patrząc na nominacje do nagród w tym gatunku, że wciąż jest takie przeświadczenie, że w polskim kryminale dominują mężczyźni. A to kobiety wnoszą nową jakość i najbardziej zmieniają ten gatunek pisząc kryminały psychologiczne, sagi kryminalne, komedie, thrillery domestic noir. Ale to, co pani zrobiła, to rewolucja! Na pokazanie brutalnej twarzy polskiej policji nie odważył się do tej pory nikt.
Cieszę się, bo taki miałam zamiar! W pewnym momencie uznałam, że mam dość miłych policjantów i złych zabójców, że pora zajrzeć za kulisy organizacji, jaką jest policja. Rzeczywiście na rynku nagród literackich nas kobiet jest bardzo, bardzo mało. Stosunek nominowanych i nagradzanych jest idealnie taki, jak osób zasiadających w jury. Po prostu. To też odzwierciedla stereotyp i takie przekonanie, że kobieta nie jest w stanie napisać dobrej, mocnej powieści kryminalnej.
Wyciąga pani na światło dzienne brudy polskiej policji. Marcin Dorociński o pierwszej części: „Kryształowi. Świeża krew” powiedział, że tak brutalnego obrazu polskiej policji nie widział od czasu serialu „Pitbull”. I ma rację. W powieściach kryminalnych główny bohater może mieć problemy w życiu prywatnym, może być alkoholikiem, ale w pracy wie, co jest dobre, a co złe i łapie mordercę.
No tak, bo kryminały powstają na podstawie tego samego schematu: bohater musi mieć skazę, więc albo pije, albo ma problemy z żoną, ale w pracy właściwie wszystko mu wychodzi. No i to jest bajka, jak w powieściach romantycznych: żyli długo i szczęśliwie. Mnie zawsze interesuje prawda, a wieloletnie rozmowy z policjantami sprawiły, że zrozumiałam, jakie są realia pracy w tym zawodzie: sam policjant niewiele może, każda akcja wymaga zatwierdzenia i wprowadzenia jej do systemu, więc funkcjonariusze lawirują, konkurują między sobą, aby zapewnić bezpieczeństwo „ucholom”, czyli informatorom i muszą uważać na dołki, które w policji się kopie. Może nie pije się w policji tyle, ile dawniej, ale „Pitbull” naprawdę pokazał prawdziwą twarz policji i ja też ją pokazuję.
Pomyślałam, że chciałabym dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w policji, że byłoby to wyzwanie dotrzeć do polskich „kryształowych” i porozmawiać z nimi. A że lubię realizować cele, jakie sobie wyznaczę, to zabrałam się do pracy.
Jak się pani udało dotrzeć do informatorów w policji?
Po raz pierwszy pomyślałam o serii „Kryształowi”, kiedy oglądałam brytyjski serial opowiadający o funkcjonariuszach Biura Spraw Wewnętrznych Policji. W Polsce czegoś takiego nie było i od razu pomyślałam, że chciałabym dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w policji, że byłoby to wyzwanie dotrzeć do polskich „kryształowych” i porozmawiać z nimi. A że lubię realizować cele, jakie sobie wyznaczę, to zabrałam się do pracy. Zaczęłam poszukiwać kontaktów. Okazało się, że to trudne, ale już kiedy pisałam książkę dotykająca problemu handlu organami w Polsce (kryminał „Koneser” – red.), napotykałam trudności. Ja się nie zrażam, przeciwnie – im trudniej, tym bardziej jestem zdeterminowana i wiem, że to dobra droga. Tutaj miałam o tyle łatwiej, że jak już dotarłam do policjantów z CBŚP, to oni znali moje nazwisko, wiedzieli kim jestem, przepytali swoje środowisko, „sprawdzili mnie”. Tak udało mi się dotrzeć do funkcjonariusza Marka, czyli „kryształowego”, a potem do innych osób.
Wyjaśnijmy od razu, kim są „kryształowi”: to funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych Policji.
Tak, to taka policja w policji, czyli funkcjonariusze zajmujący się śledzeniem, zbieraniem materiałów na innych policjantów, którzy zeszli na ścieżkę gangsterską.
Czyli to taka policyjna elita?
Tak, to jednostka elitarna. Pojęcie „kryształowi” nie jest jednak literackie, nie zostało wymyślone przeze mnie. To określenie slangowe, mocno sarkastyczne.
W „Kryształowych” pokazuje pani działania policji na granicy prawa, łamanie go, kontakty policjantów ze światem przestępczym. Ile w tym prawdy, a ile fikcji?
Bardzo niewiele jest tam fikcji. Rozmawiając z policjantami najpierw musiałam wysłuchać ich brzydkich, brudnych historii i pokazać, że się nie przestraszę, nie rozpłaczę, a potem musiałam wykonać dużą pracę, aby przekazać te historie czytelnikom. Najważniejsze jest bezpieczeństwo moich informatorów i moje, więc w „Kryształowych” nie ma prawdziwych bohaterów, ale są prawdziwe zdarzenia, prawdziwe mechanizmy działania opisane przez mnie w formie powieści, bo tak naprawdę te wszystkie przekroczenia prawa dzieją się wszędzie, w każdym mieście.
Bardzo niewiele jest tam fikcji. Rozmawiając z policjantami najpierw musiałam wysłuchać ich brzydkich, brudnych historii i pokazać, że się nie przestraszę, nie rozpłaczę, a potem musiałam wykonać dużą pracę, aby przekazać te historie czytelnikom.
Jest pani atrakcyjną kobietą, dbającą o swój wizerunek. Czy w rozmowach z policjantami to atut czy raczej bariera?
Tak naprawdę bariery są w naszych głowach. Ale przed spotkaniem z antyterrorystą rozmawiałam z policyjnym psychologiem, bo chciałam spytać, jak mam z nim rozmawiać. Kiedyś już tego próbowałam i słyszałam w odpowiedzi: tak, nie, nie wiem, a rozmówca był „zamknięty” i właśnie miałam wrażenie, że to, że jestem kobietą, utrudnia rozmowę. Policyjna psycholog powiedziała mi, że jeżeli policjant zauważy we mnie człowieka, a przestanie widzieć kobietę, to ta rozmowa będzie mnie satysfakcjonowała. Z drugiej strony, łatwiej umówić się na kawę z atrakcyjną blondynką niż ze starym facetem. I tu moja przewaga, bo moi informatorzy początkowo mnie nie doceniają. Niektórzy się śmieją, że jestem taką hybrydą: niby jestem kobietą, a gadam jak facet, niby jestem cywilem, a można ze mną rozmawiać jak z „fuszem”.
„Fusz” to funkcjonariusz. Policyjny slang ma pani opanowany do perfekcji?
Żeby zrozumieć to, co mówią moi informatorzy, musiałam slang poznać. Ułatwia rozmowę, jestem bardziej wiarygodna. Kiedyś na spotkaniu autorskim czytelniczka spytała mnie, czy ja notuję albo nagrywam rozmowy z informatorami policyjnymi. Gdybym wyjęła notesik albo dyktafon, to pewnie by uciekli, albo nic nie powiedzieli. To są specyficzne rozmowy, czasem muszę czytać między wierszami.
Jak pani książki odbierają zwykli policjanci? Nie mają pretensji, że pokazuje pani policję ze złej strony?
Są dwie grupy. Jedni mówią, że to dobra robota, że to prawda i czekają na kolejne książki. Ale są też osoby, którym przeszkadza, że napisałam takie książki. Każdy z policjantów wie, co się dzieje w policji, jak się zarabia drobne pieniądze za przekazywanie danych pomocom drogowym, a potem im wyżej się jest, tym więcej można sobie lub komuś załatwić. Jednocześnie nie każdy chce, aby społeczeństwo wiedziało, że jest też ciemna strona tej pracy. A obie wiemy, że każdy zawód ma ciemną stronę.
Jest pani z wykształcenia ekonomistką, a pisze pani kryminały - niczym skandynawscy autorzy tego gatunku. Jak to się stało, że zaczęła pani pisać książki?
Skończyłam Akademię Ekonomiczną w Poznaniu, prowadziłam własną firmę zajmującą się nieruchomościami, miałam licencję do wykonywania takiego zawodu. Któregoś dnia poczułam się gorzej, bo nie wyleżałam grypy. W szpitalu postawiono diagnozę: zespół Guillaina-Barrégo, czyli choroba autoimmunologiczna. Zostałam całkowicie sparaliżowana. Spędziłam w szpitalu dwa miesiące, potem miesiąc na rehabilitacji. Byłam na wózku. Bardzo bałam się wrócić do szpitala, a istniało ryzyko, że choroba wróci, a wtedy będzie wracać już zawsze. Pomyślałam, że jak spiszę wszystkie swoje obawy, to będzie mi łatwiej. Zaczęłam pisać blog. Okazało się, że ludzie zaczęli go czytać i pisać do mnie, że mam łatwość opisywania trudnych emocji. A dla mnie emocje są najważniejsze. Moje pisanie pomogło innym, bo to bardzo rzadka choroba, kiedy kogoś dotyka, to ludzie w przerażeniu myślą, że umierają. Pomyślałam, że napiszę o tym książkę. Tak się zaczęło.
Wygrała pani z chorobą.
Tak, ale moja pierwsza książka powstała po to, aby pokazać ludziom, że jeśli się walczy, to zawsze jest szansa wygrać z chorobą.
Dzisiaj jest pani zawodową pisarką?
Od kilku lat już tak. Choć czasem staram się czynić różne rytuały, aby oszukiwać swój mózg, że pisanie to tylko i wyłącznie przyjemność, próbuję zapomnieć o deadline’ach, aby pisanie mnie nie stresowało!
Jeszcze nigdy nie byłam tak w stu procentach w męskim świecie, co zresztą pani zauważyła. Przyznam, że obawiałam się, jak sobie poradzę z dotarciem do informatorów. Udało się. I to na tyle, że nie wiem, co napiszę po „Kryształowych”.
Pisze pani różne serie kryminalne. Czy „Kryształowi” to największe wyzwanie pisarskie?
Tak, zdecydowanie tak. Za każdym razem stawiam sobie wyżej poprzeczkę. Jeszcze nigdy nie byłam tak w stu procentach w męskim świecie, co zresztą pani zauważyła. Przyznam, że obawiałam się, jak sobie poradzę z dotarciem do informatorów. Udało się. I to na tyle, że szczerze pani powiem, że nie wiem, co napiszę po „Kryształowych”. Ta seria to ogromne przedsięwzięcie. Na razie kończę pisać trzecią część, a potem zastanowię się, czy znajdę coś, co mnie poruszy na tyle, aby powstała kolejna seria.
Nie ukrywam, że lubię też inną serię, którą pani pisze – z Burzą i Młodym, policyjnym duetem. Będzie kolejna część?
Mam z nimi problem, bo oni są już dla mnie za grzeczni…
To może Młody coś namiesza, jakaś akcja na własną rękę?
Pomyślę, ale teraz nie mogę nic obiecać. Powrót do nich byłby krokiem wstecz, a ja chcę się rozwijać. Choć wiem, że nie napisałabym „Kryształowych”, gdybym wcześniej nie przeszła przez inne serie.