Oskarżenie było absurdalne: z łomem w ręku szarżowała na ZOMO. Przez 36 dni siedziała zamknięta w ośrodku odosobnienia. O dramatycznych przeżyciach Joanny Nitkiewicz-Powichrowskiej z Białegostoku pisaliśmy osiem lat temu przy okazji wystawy IPN poświęconej kobietom internowanym w Gołdapi. Teraz w 35 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego przypominamy tę historię, gdyż oddaje ona klimat tamtego mrocznego czasu.
Joanna Nitkiewicz w 1982 roku studiowała psychologię na Uniwersytecie Gdańskim. 3 maja - w rocznicę konstytucji i święto kościelne poszła z koleżankami do kościoła mariackiego. W nabożeństwie uczestniczyli działacze Solidarności. W trakcie mszy przez witraże wrzucono gazy łzawiące. Na zewnątrz pełno było patroli milicji i ZOMO. Kolejka miejska nie jeździła, na ulicach stały armatki wodne. Kiedy dziewczęta wracały pośpiesznie do domu (na skróty w kierunku Stoczni Gdańskiej) zatrzymał je patrol. Pokazały legitymacje uniwersyteckie.
- I to nas zgubiło - opowiadała pani Joanna. - Wpis, że jesteśmy studentkami, podziałał na zomowców jak płachta na byka. Wsiadać - pokazali na sukę milicyjną. Na nic zdały się tłumaczenia, że to nieporozumienie. W nysce znajdowało się ok. 20 osób, sami mężczyźni. No i trzech dziesięcioletnich chłopaków, nigdy tego nie zapomnę. Bardzo się bali. Pytali: A będą bili? Bo już wtedy była znana tzw. ścieżka zdrowia urządzana przez milicję. I jeden z tych mundurowych brutalnie odpowiedział: Tak, będą bili.
Nyska podjechała pod komendę milicji. Samochód stanął tyłem. A potem było jak na w „Przesłuchaniu” Bugajskiego. Korytarz, my ustawieni twarzą do ściany. Za nami kilku facetów z bykowcami, którzy walili kogo chcieli. Na pewno byli pod wpływem środków odurzających. Miałam w torbie obrazek Matki Boskiej i fotografię Papieża. Drwili: Patrzcie k..., jaka święta. Studentki? Już nie jesteście studentkami, no chyba że pójdziecie na współpracę.
Z komendy zawieziono je do aresztu śledczego. Wylądowały w celi. Były tam cztery kobiety, jedna niedoszła panna młoda. Zatrzymana, kiedy szła do swego chłopaka, by coś uzgodnić w sprawie wesela. Oskarżono ją, że butelką z benzyną chciała podpalić nyskę milicyjną. Cela była obskurna, bez prycz, tylko podłoga, na której spały pokotem. Wypuszczali tylko do toalety. Na przesłuchiwania wzywali nocą. - Zaczynali od straszenia, że ze studiami to już koniec, nie mamy co marzyć, że kiedykolwiek coś skończymy. Mnie dodatkowo szantażowali, że łamię ojcu karierę, ponieważ mój tata był podpułkownikiem w straży pożarnej. Martwiłam się tym i oni to widzieli. Przekręcali fakty. Pytali na przykład: - Była nielegalna manifestacja, to dlaczego tamtędy szliście? Gdy tłumaczyłam, że chcieliśmy jak najszybciej dojść do akademika i że mam taką zasadę, zamiast cofać się, wolę iść naprzód, wtedy przesłuchujący mówił do protokołującego: Zapisać, że zawsze idzie naprzód, nigdy się nie cofa.
W trybie przyspieszonym odbyło się kolegium karne. Zarzut: Pod wpływem narkotyków z łomem w rękach szarżowała na ZOMO! Wyrok: Internowanie w obozie odosobnienia. Miał on znajdować się w Gołdapi, ale o tym pani Joanna nie wiedziała. Przeżyła tę podróż strasznie. Milicjanci z konwoju udawali, że zbliżają się do granicy, by je nastraszyć, że na Sybir jadą. A gdy się zatrzymywali w lesie za potrzebą, to stali nad kobietami z wycelowanymi pistoletami.
Kiedy przejeżdżali przez Białystok, była nawet pod blokiem swoich rodziców. Samochód zatrzymał się na parkingu przy Bema. Konwojenci poszli zrobić zakupy w sklepie, przez kraty widziała swoje osiedle. Nie myślała o ucieczce. Chciała przekazać karteczkę do domu. Prosiła, oni oczywiście odmówili. - Traktowali nas jak przestępców - wspominała pani Joanna.
Wreszcie po kilkunastu godzinach zmarznięte, wystraszone dojechały do Gołdapi. Piętrowy budynek wśród drzew wydał się luksusowy. Był to ośrodek wczasowy pracowników radia i telewizji, jak na owe czasy o wysokim standardzie. Wówczas zamieniony na ośrodek odosobnienia dla kobiet. Istniał od 9 stycznia do 24 lipca 1982 roku. Internowano w nim w tym okresie blisko 400 kobiet. Przywiezione zostały z całej Polski w 50 transportach.
Po tym wszystkim, co przeszły w areszcie, poczuły się jak w raju. - Mogłyśmy się umyć, dostałyśmy czystą pościel. Warunki miałyśmy dobre, jedzenie też. Przychodziły paczki z Zachodu. Kobiety świetnie się zorganizowały. Wszystko działało jak w zegarku. Każdy dzień wypełniony. Chór, zajęcia z psychologiem, wykłady z historii, ćwiczenia jogi, kursy. Wydawano ulotki, gazetkę. W niedzielę przyjeżdżał ksiądz Aleksander Smędzik i odprawiał mszę na stole bilardowym w holu. Bardzo sympatyczny, jak z „Rancza”. Pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy się nachylił i szeptem do mnie: W skarpetkę, w skarpetkę. Tak przenosił informacje od internowanych.
Ale to nie były wczasy. Przez cały czas pod budynkiem stały patrole wojskowe, zomowcy. Namawiano do współpracy. Traktowano jak przestępców. Prawie codziennie urządzano rewizje w pokojach, wchodzili i wszystko przetrząsali. Były też rewizje osobiste. Bardzo upokarzające.
- My młode, nie obciążone obowiązkami, nie odczuwałyśmy tak bardzo odosobnienia, ale wiele kobiet przeżywało to dotkliwie, zostawiły małe dzieci w domu. Jednej pani nie pozwolono pojechać na pogrzeb syna. Kobiety urządziły strajk i wtedy ją puszczono, ale dojechała już po pogrzebie.
Rodzice Joanny Nitkiewicz długo nie wiedzieli, co się z nią dzieje. To też była jedna z metod stanu wojennego. Dopiero dwa tygodnie po aresztowaniu na adres domowy w Białymstoku przyszło pismo, że została zawieszona w prawach studenta. I nic więcej. Ojciec z bratem pojechali do Gdańska ją szukać. Nie było to proste, wszędzie ich zbywali. Pomógł ksiądz Jankowski, pokierował gdzie pójść. Wreszcie na komendzie głównej milicji, po długim oczekiwaniu powiedzieli, że jest w Gołdapi. Wbrew temu, jak straszono, milicja wcale się nie kwapiła zawiadamiać rodzin.
- Wypuszczono nas 12 czerwca. Ot, tak zwyczajnie, bez żadnego tłumaczenia. Na recepcji wręczono tzw. świadectwo zwolnienia internowanego z dopiskiem, że mamy jechać do Gdańska i zameldować się na milicji.
Pani Joanna wróciła na uczelnię. Udało się jej skończyć studia bez problemu. Nie była szykanowana, jest psychologiem. Jednak później dowiedziała się, że ona i koleżanki, z którymi została internowana, cały czas były pod obserwacją SB. Tajniak co miesiąc pisał o nich raporty.
- Moje życie zawodowe ułożyło się dobrze, koleżanek też - mówiła na koniec swoich wspomnień pani Joanna. - Miałyśmy szczęście. Bo mogli nas zniszczyć, złamać, tak jak wielu Polaków. Rodzice jednak bardzo to przeżyli. Tata poniósł konsekwencje służbowe. Poszedł na wcześniejszą emeryturę, dużo stracił finansowo.