Państwo Marianna i Józef Szygendowie z Darłowa obchodzą 60 lat pożycia małżeńskiego. Nam opowiedzieli o swoich powojennych początkach i miłości, która ich połączyła.
,,Świadomy praw i obowiązków...przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małzeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”. Takie słowa wypowiadali Marianna i Józef Szygendowie w 1957 roku. Zresztą, jak każde inne małżeństwo. Tutaj jednak jest ważny jeden istotny szczegół. Małżonkowie obchodzą w tym roku wyjątkową - diamentową rocznicę ślubu. Minęło już 60 lat, a tych dwoje ludzi wciąż jest razem. Jak sami mówią, nic nie mogło ich rozłączyć, zbyt wiele razem przeszli, zbyt wiele razem przeżyli.
Obecnie mieszkają w Darłowie. Z tą nadmorską miejscowością związali właściwie całe swoje życie, ale wszystko zaczęło się zaraz po zakończeniu II wojny światowej w Krupach pod Darłowem. Był rok 1945. Ona miała wtedy 7 lat, on 10. Józef przyjechał do Krup zaraz po żniwach. Marianna przeniosła się na Pomorze z rodzicami na Boże Narodzenie tego samego roku. - Poznaliśmy się trochę inaczej niż większość ludzi - wspomina Marianna Szygenda. - Zaczęło się od koleżeństwa. Biegaliśmy razem po podwórku na wsi. Byliśmy dziećmi, ale już wtedy wszędzie chodziliśmy zawsze razem - dodaje. Mijały lata, a oni wspólnie spędzali praktycznie każdą wolną chwilę. Niewiele zmieniło się, gdy Józef dostał wezwanie do wojska.
- Pamiętam, że pisaliśmy listy do siebie non stop. Kontakt nigdy się nie urwał. Po roku czasu postanowiliśmy się pobrać - uśmiecha się Józef Szygenda i opowiada: W Krupach mieszkaliśmy do 1967 roku. Prowadziliśmy tam małą gospodarkę. Wszystkiego mieliśmy po trochu. Prowadziliśmy też hodowlę zwierząt.
Dziś małżonkowie z chęcią wracają wspomnieniami do dawnych lat, mimo że nie był to łatwy okres w ich życiu. - Na szczęście nie samą pracą żył jednak człowiek - śmieją się. Szczególnie w weekendy życie na wsi stawało się beztroskie. - Miło wspominamy wiejskie zabawy. Częste organizowane były potańcówki. Jakiś grajek zawsze się znalazł i zagrał na harmoszce. Było bardzo wesoło - opowiadają małżonkowie. W każdą niedzielę odbywały się zabawy gromadzkie. Na początek szło się na godzinę 12 do kościoła. Potem kierowaliśmy się na świetlicę, gdzie już po południu czekała orkiestra. Bawiliśmy się na sali aż do białego rana następnego dnia.
Prawdziwie wiejskie życie i praca na gospodarstwie. Tak właśnie pamiętają czasy młodości Szygendowie. Co ciekawe, dziś trudno jest im to sobie wyobrazić. - Po wielu latach zastanawiam się, jak my wtedy dawaliśmy radę. Przecież dziś wszystko jest zmechanizowane. Zawsze trzeba było obrabiać chociażby ziemniaki. To nie były małe pola. - Mieliśmy trzy krowy, które trzeba było doić i to ręcznie. Wszystko robiło się bez pomocy maszyn. Mąż nieraz o 3 rano potrafił jechać w pole - wspomina Marianna Szygenda. Dziś, w dobie nowoczesnych urządzeń rolniczych taki obrazek wydaje się być co najmniej nieprawdopodobny. A jednak w tamtych czasach ludzie potrafili dać sobie radę i znaleźć jeszcze siły na wspólne rozrywki.
- W 1967 wyprowadziliśmy się do Darłowa. Dostałem pracę jako rybak na kutrze. Pracowałem tam 26 lat aż do emerytury - opowiada Józef Szygenda.
Lata 60, 70 i 80 to dla głowy rodziny był czas spędzony na morzu. Dziś uważa, że była to prawidłowa decyzja. Ma z tych lat całą masę wspomnień, także tych niebezpiecznych. - Najgorsze były sztormy, które nieraz zaskoczyły człowieka. Pamiętam, jak pewnego razu wpłynęliśmy na mieliznę w okolicach Danii. Baliśmy się, że utknęliśmy tam na dobre, ale udało się wezwać pomoc. Musieli nas ściągać specjalnym sprzętem. Jak podkreśla nasz rozmówca, w jego zawodowym życiu często musiał pracować nie tylko w ekstremalnych sytuacjach pogodowych, ale też pod ciągłą presją wyniku połowów. - Mieliśmy narzucony plan. Rywalizowaliśmy z innymi przedsiębiorstwami. U nas wszystko zależało od szyprów i jakości kutrów. Trzeba pamiętać, że przed laty nie było ochrony na rybołówstwo. Łowiono, co się dało. Teraz to się zmieniło. Każdy kuter ma określoną ilość ryb do złowienia.
Teraz oboje małżonkowie już od dawna są na emeryturze. Mają wszystko, co potrzebne w życiu. Najważniejsze jednak to rodzina, która jest bardzo liczna. Łącznie mieli czwórkę dzieci. Pierwsze niestety zmarło. Troje żyje i wychowuje swoje własne pociechy. Marianna i Józef mają czterech wnuków, dwie wnuczki, trzy prawnuczki i jednego prawnuczka. - Dla nas najważniejsze jest to, że jesteśmy razem. Wiadomo, że czasem zdarzały się ciche dni, ale za nami przecież 60 lat razem. Nie ma możliwości, żeby zawsze było super. Musi się człowiek pokłócić, żeby potem mógł się pogodzić. Jakoś mamy tak, że jeden drugiemu wybacza - mówi Marianna Szygenda, która nie ukrywa, że ma wielką pasję do szydełkowania. Uwielbia robić serwetki. Ponadto z chęcią czyta książki i rozwiązuję krzyżówki. Józef z kolei spędza wolny czas w garażu i majsterkuje przy samochodzie. W ich domu dosłownie królują różnego rodzaju kwiaty, od juki po kaktusy. O swoim związku mówią, że jest inny, niż większość. Udało im się ocalić coś, co jest najpewniej najcenniejsze w życiu. Mowa tutaj o miłość, wzajemnym wsparciu, szacunku i wierności.
Wielokrotnie podczas naszej rozmowy w domu państwa Szygendów dało się odczuć, że łączy ich nierozerwalna więź, bo mało jest związków, szczególnie w dzisiejszych czasach, które łączą się w pary już w czasach dzieciństwa. Jednak to, co urzeka chyba najbardziej, to fakt, że małżonkowie świętujący diamentowe gody zawsze się nawzajem wspierają. Nigdy nie dopuszczają złych myśli i dzięki temu wygrywają. - Zawsze mówiłem, że najważniejsze, żeby człowiek się nie załamywał. Trzeba żyć z myślą, że da się radę. Nie można myśleć o tym, że jak upadnę to już koniec - mówi Józef Szygenda i przypomina, że nie zawsze było łatwo przez te 60 lat. Były wzloty i upadki, jak to w prawdziwym życiu. Jednak to, co istotne najbardziej, to wzajemne wsparcie, na które mogli i mogą liczyć małżonkowie. - Mąż mnie zawsze wspierał w trudnych chwilach. Z kolei ja zawsze taka jestem, że od razu tracę głowę i myślę o najgorszym. Jednak on do mnie mówił, że jakoś to będzie. No i było. Miał rację - mówi Marianna Szygenda.