Jeśli nie Budapeszt, to co?
Rating obniżony, jesteśmy w grupie BBB+ z perspektywą negatywną. Co to oznacza?
Na razie - nic wielkiego, ale już dzisiaj rynek może powiedzieć: sprawdzam. Przekonamy się już wkrótce, co znaczy to, że dwie inne wielkie agencje ratingowe nie podzielają oceny Standard&Poor’s i wystawiają Polsce dobrą metryczkę, a do oślej ławki jeszcze daleko. PiS dostał jednak pierwszy poważny sygnał od globalnego kapitału, który w Polsce ma zbyt wiele do stracenia.
Przed dwoma laty Jarosław Kaczyński zapowiedział, że będziemy mieli nad Wisłą drugi Budapeszt i tym tropem podąża. Strategia Orbana wielu przeraża, ale trudno odmówić Fideszowi sukcesów. Choć w ratingu finansowym Węgry nadal stoją niżej od nas (od zapaści spowodowanej przez socjalistów), a cud w Budapeszcie się zdarzył, to trudno nie zauważyć, że bezrobocie spadło o trzy punkty (do 7 proc.), kraj odnotowuje nieduży, ale niezmienny wzrost gospodarczy, stopniowo spada koszmarne zadłużenie. I co ciekawe - wbrew wojowniczości premiera Węgier wobec obcego kapitału, liczba inwestycji jest zagranicznych w ostatnim czasie jest imponująca.
Wbrew zapowiedziom, drugiego Budapesztu nad Wisłą jednak nie będzie. Dlaczego? Orban jest politykiem niesłychanie elastycznym i stroni od dogmatyzmu. Zachował sobie przyjaźnie polityczne w Niemczech, potrafi bez skrupułów ubić interes z izolowanym Putinem, aby za chwilę odwrócić się od Moskwy plecami. Jest też wyczulony na gospodarkę. Jego małe państwo skutecznie gra na nosie wielkim korporacjom oraz międzynarodowym trybunałom (a ma na koncie znacznie więcej kontrowersyjnych zmian niż PiS). Orban narzucił na zachodnie banki i hipermarkety podatek, złupił je, ale gdy tylko dostrzegł negatywne skutki obciążeń, rakiem się z nich wycofuje. Niezmiennie przy tym Orban może liczyć na ogromne poparcie społeczne, które PiS trwoni. Budapeszt to spryt, którego Warszawa nie ma. I będzie za to płacić.