Janusz Piechociński: Zboże z Ukrainy to nie jest główny problem polskiego rolnictwa
- Duża część europejskiej gospodarki - u nas 14 procent PKB to rolnictwo i przemysł rolno-spożywczy - znajduje się w wyjątkowo trudnej sytuacji, a napływ żywności z Ukrainy, konkurencyjnej dla unijnej produkcji był tylko dodatkowym impulsem - mówi Janusz Piechociński, były minister gospodarki, były szef PSL, prezes Izby Przemysłowo-Handlowej Polska - Azja
Rolnicy protestują w Warszawie, protestują w Madrycie, protestują w Brukseli. Ta sytuacja wygląda źle, prawda?
Źle, nie tylko w kontekście dwuletniej wojny w Ukrainie i budzeniu się już wcześniej czarnych upiorów, a teraz pełnej mobilizacji i myślenia, że problem rozwiązuje się poprzez protest. Dlaczego to zjawisko występuje na tę skalę? Bo duża część europejskiej gospodarki, u nas to 14 procent PKB - rolnictwo i przemysł rolno-spożywczy, czy to najbliższe otoczenie przerabiające surowce rolnicze - znajduje się w wyjątkowo trudnej sytuacji, a napływ konkurencyjnej dla unijnej produkcji żywności z Ukrainy był tylko dodatkowym impulsem.
Dlaczego sytuacja rolników polskich i w ogóle europejskich jest tak trudna? I jaki to ma związek z wojną w Ukrainie?
Wojna w Ukrainie zdetonowała i przyspieszyła pewne procesy. Wychodziliśmy z wysokiej inflacji, wychodziliśmy z wysokich nakładów podtrzymujących jakość życia ludzi, utrzymanie przedsiębiorstw. To nakręciło w ciągu ostatnich trzech lat, nazwijmy to okołocovidowych i postcovidowych, do rekordowych poziomów inflację, w tym ceny żywności. A to z kolei przełożyło się także na skup. W związku z tym były krótkie okresy koniunktury, ale jednocześnie rolnictwo stało się odbiorcą dramatycznego wzrostu kosztów wszystkiego, co jest w jego otoczeniu. To zjawisko wystąpiło nawet wśród rolników lepiej zorganizowanych, zasilanych dodatkowymi pieniędzmi z działalności pozarolniczej. Kryzys widzimy też choćby w niemieckim rolnictwie, a tam przecież jest silna spółdzielczość, duże pieniądze niemieccy rolnicy zarabiają na biogazowniach, na wiatrakach, na małym, średnim przetwórstwie, na grupach producenckich. Dlaczego w roku 2022 zaczęły się protesty w Polsce? Dlatego, że już na początku konfliktu w Ukrainie, Unia Europejska zniosła ograniczenia dla ukraińskiego rolnictwa i już wtedy w województwie podkarpackim i województwie lubelskim, to ważne miejsca produkcji niektórych wyrobów, rolnicy znaleźli się pod silną presją. Przypomnę, już w połowie 2020 roku ze strony środowiska, które się później zdefiniowało jako „Oszukana wieś”, płynęły sygnały, że dzieje się źle.
Unia Europejska pozwoliła na to, aby towary z Ukrainy wjeżdżały do Europy bez żadnych ograniczeń. Jakie to były ograniczenia?
Wcześniej obowiązywały limity ilościowe wysyłanych z Ukrainy produktów, były też wyśrubowane dla produkcji unijne normy jakościowe, a nagle ze względu fakt, iż Ukraina została zaatakowana, Europa podjęła w ramach solidarności i dodatkowego wsparcia decyzję, aby nie tylko transferami pieniądza, nie tylko deklaracjami o udostępnieniu uzbrojenia dać zarobić Ukrainie na tym, co ma, a ma przede wszystkim zboża i inne produkty rolnicze. Dzięki tym pieniądzom może podtrzymać zdolność do obrony, do funkcjonowania państwowości ukraińskiej. Takie podejście miały kraje, które są dużymi importerami, a małymi producentami. Proszę zwrócić uwagę, że ten cały proces, te pozwolenia, ten brak wyobraźni przypisuje się polskiemu komisarzowi, polskiemu ministrowi europejskiego rolnictwa Januszowi Wojciechowskiemu. Tymczasem to właśnie on, w sposób naturalny, powinien być w gronie komisarzy europejskich tym, który od strony merytorycznej zwraca uwagę na pewne oczywiste konsekwencje tych decyzji. Jednocześnie choćby w Polsce, w połowie roku 2022, trzy miesiące po wybuchu konfliktu, kiedy pojawiły się pierwsze sygnały ze środowisk rolniczych, także ze środowisk politycznych PSL, że sprawy idą w złym kierunku, Jarosław Kaczyński mówi: „Ukraińskie zboże nie stanowi żadnego problemu dla naszych rolników”. Jeszcze w grudniu 2022 roku wiceminister rolnictwa twierdził, że mamy to wszystko pod kontrolą, mimo że od września rynek został zdemolowany napływem surowca rolniczego ze Wschodu.
Chodzi w tym wszystkim o to, że towary rolnicze, które płyną do Unii Europejskiej z Ukrainy są po prostu tańsze do tych europejskich, tak?
Tak, ale też są wytwarzane w lepszych warunkach przyrodniczych, to po pierwsze. Po drugie, są zbierane przez tańszego pracownika. Po trzecie - jest tam tańsza energia. W związku z tym one w stosunku do gwałtownie rosnących kosztów produkcji w naszej części Europy, weszły na europejskie rynki na swoistym dopingu. Oczywiście politycy obozu rządzącego na konferencjach prasowych mówili z łatwością o korytarzach transportowych, kontrakcie na milion ton choćby do Maroka, apelowali o cierpliwość i wstrzymywanie sprzedaży, bo lepsze ceny wkrótce nadejdą. Najgorsze jednak to brak zdecydowanych działań w monitoringu zjawisk na granicy Polska-Ukraina, choćby w obszarze fitosanitarnym czy weterynaryjnym. Polecam raporty NIK w tej sprawie. Włos się jeży przy czytaniu - taka beztroska i brak kompetencji odpowiedzialnych służb naszego państwa.
Tylko już od dawna, jeszcze przed konfliktem w Ukrainie, ceny skupu niektórych towarów były stosunkowo niskie. Rolnicy dostawali za swoje produkty: owoce, warzywa śmieszne pieniądze. Natomiast w przysłowiowym warzywniaku te towary były strasznie drogie. Dlaczego to wszystko, co wokół rolnictwa aż tyle kosztuje?
Z prostego powodu - droga z pola do warzywniaka obejmuje: transport, przeróbkę, opakowanie. Do tego dochodzą wymogi weterynaryjne, pensje pracowników, energia. W związku z tym mamy sytuację paradoksalną: półtora roku temu tona ziarna pszenicy kosztowała 1800-2000 złotych, teraz nie ma jej kto skupić za 750 złotych. Z takim tąpnięciem ceny podstawowego surowca do produkowania mąki zauważyła pani, że chleb staniał?
Nie zauważyłam! A staniał?
No skąd! Zdrożał i dalej drożeje, o czym świadczy wzrost cen żywności powyżej inflacji choćby w styczniu 2024 roku. I teraz okazuje się, że Wielkopolska Izba Rolnicza dokonała bardzo starannych szacunków - w zeszłym roku na produkcji roślinnej zarobili, i to nie były duże pieniądze, tylko producenci buraka cukrowego. Ci od ziarna, ci od kukurydzy, ci od pszenicy, ci od mleka, ci od świń ponosili straty. W roku 2022, w roku 2023 szczególnie małe i średnie gospodarstwa nie zarabiały, dokładały! W efekcie w ciągu kilkunastu lat z dwustu kilkudziesięciu tysięcy gospodarstw, które produkowały świniaki, zostało nam pięćdziesiąt jeden tysięcy. Za chwilę podobnie może być w krowach i buhajach mięsnych, a jak dalej będą w tym tempie rosły koszty produkcji to także w kurczaku, gdzie jesteśmy trzecim światowym eksporterem, a pierwszym w produkcji i w eksporcie w UE.
Wiem, że rolnicy, którzy mieli plantację owoców czy warzyw, bardzo narzekali na wzrost cen siły roboczej, musieli po prostu więcej płacić osobom, które zbierały plony?
Pamiętajmy o tym, że już od początku lat 90., w okresie szczytu zbioru w rolnictwie bardzo ważni byli napływowi pracownicy z Ukrainy. Oni stabilizowali rosnące braki kadrowe, bo Polska wieś się zestarzała i w okresie szczytu zbioru potrzebna jest dodatkowa siła robocza. Często to była pomoc rodzinna, ale przy truskawkach, przy jabłkach, innych owocach, w pracach podczas żniw, czy przy zwożeniu słomy, ziarna jest potrzeba dodatkowych ludzi. Zatem, jak wspomniałem, po pierwsze, Polska wieś się zestarzała, chociaż można powiedzieć, że i tak jest nieźle, bo w statystykach wieku rolników w UE nie jesteśmy wśród najstarszych. Po drugie, znaczna część gospodarstw nie ma swojego następcy. W tej chwili dekoniunktura w produkcji, dekoniunktura w zyskach powoduje, że kolejna grupa młodzieży, nawet absolwentów uczelni rolniczych nie planuje wracać do gospodarstw. Dojdziemy do sytuacji, kiedy gwałtownie skurczy nam się i tak już przecież bardzo mała grupa gospodarstw produkcyjnych. Często patrzymy na polską wieś w ujęciu krusowsko-statystycznym i mówimy, że mamy 1,3 mln gospodarstw, a tak naprawdę mamy 200-300 tys. gospodarstw, które wykonują produkcję istotną dla rynku i naszego dotąd wysokiego bezpieczeństwa żywnościowego.
Dobrze, panie ministrze, było źle, zanim wybuchła wojna w Ukrainie, ona tylko pogłębiła kryzys w europejskim rolnictwie. To jakie jest wyjście z tej sytuacji?
Po pierwsze, te zjawiska kojarzą się z twarzą polskiego komisarza, nie zapominajmy o tym. Za chwilę będziemy mówić o nowym rozdaniu po wyborach czerwcowych do europarlemntu. Nie miejmy złudzeń, spraw rolnictwa nie będzie już realizował Polak, bo okazał się antyskuteczny. Janusz Wojciechowski nie rozumiał pewnych zmian i mówił o trochę innym modelu rolnictwa, stąd brało się jego przekonanie do Zielonego Ładu, traktowanego jako znaczne zmniejszenie wymiaru rynkowego produkcji żywności. Ba, nawet z Zielonego Ładu robił polityczny dorobek PiS. Powinniśmy patrzeć na bezpieczeństwo żywnościowe nie tylko świata, ale Unii Europejskiej w szerokich kategoriach. Najlepiej, kiedy wysokiej jakości żywność jest wytwarzana w naszym obszarze gospodarczym. Zakłócenia komunikacji czy transportu mogą być przedmiotem braku bezpieczeństwa w skrajnych przypadkach. I to jest ważne. Kolejna sprawa - problemy polskiego rolnictwa lekceważono przez kilka lat. Było wiele fajnych konferencji pod tytułem: „Walczymy z dominacją sieciowego handlu nad małym producentem, małym rolnikiem. Dedykujemy mu przed wyborami półeczkę lokalną”. I na tym się kończy. Kiedy pojawia się syndrom wojny, obiecujemy szybko, że wzdłuż granicy z Ukrainą pojawią się silosy zbożowe, a one załatwią wszystko, po czym mija kilka miesięcy i okazuje się, że na listę portów, które mogą eksportować ukraińskie zboże w świat nie wpisuje się Kołobrzegu, bo ktoś o tym zapomniał. Dyskutuje się na okrągło o terminalu zbożowym. Dyskutuje się na okrągło o wagonach kolejowych. W telewizji pokazywano piękne scenki: kiedy rolnicy zaczęli protestować, szczególnie ci ze wschodniej Polski, pokazywano, jak tworzy się kolumnę, którą wiezie się ziarno ukraińskie do Niemiec i dalej. Na początku kolumny policja i inspektorzy ITD. Za nimi parę samochodów z ziarnem. Ładne scenki, tylko nic z tego w praktyce nie wynikało. Nagle w zeszłym roku pojawia się w projekt: nie będziemy wozić ukraińskiego oleju, wybudujemy olejociąg do polskich portów Gdańska czy Gdyni. A jednocześnie obok pszenicy technicznej, o której już wiemy, że wjechało kilkadziesiąt tysięcy ton więcej, niż informował rząd Morawieckiego, pojawia się „olej techniczny”, a czy został rozlany do butelek i sprzedany w dyskontach dotąd nie wiemy. Za takie numery trzeba wsadzać nie tylko organizatorów procesu, ale też odpowiedzialnych, bo takie przekręty były możliwe. Nie patrzymy na to, że otoczenie rolnictwa, szczególnie sieci dyskontów, walczą o własną markę, wypychając w ten sposób nawet silne polskie mleczarnie czy zakłady mięsne. Cieszymy się, że z jakiegoś polskiego produktu robi się piątkową czy sobotnią promocję. Bo od czasu do czasu może pani kupić kurczaka za 7 zł, mimo że w skupie kosztuje prawie tyle samo albo i więcej. Robi się promocję jaj, żeby zadowolić emerytów. Tylko handel musi te pieniądze odrobić. I odrabia kosztem dostawcy i rolnika. Potem ze zdziwieniem dowiadujemy się, że w skupie w styczniu nie ma kto dać 1,50 za dobre jabłko, a w sklepie jest po 4-5 złotych. I takie promocje żadnej korzyści dla rolnictwa nie przyniosą.
Powtórzę pytanie: jak wyjść z tej sytuacji? Wojna w Ukrainie trwa, nawet jeżeli się skończy, Ukraina pretenduje do tego, aby wejść do Unii Europejskiej, ukraińskie towary siłą rzeczy będą konkurencyjne dla tych europejskich.
Dlatego, na pewno trzeba weryfikować wymogi jakościowe, równie konsekwentnie jak to było z naszymi produktami 20 lat temu, to raz. Po drugie, to kwestia okresów pośrednich, negocjacji, konkretnych rozwiązań. Nie sprowadzajmy wszystkiego do wymiaru dwustronnego, bo za chwilę na stole będzie umowa z Mercosur [kraje Ameryki Płd. - red.] albo umowa, że nie ma miejsca na borówkę niebieską czy amerykańską, dlatego że Chile przyśle jej tutaj więcej niż jesteśmy w stanie pomyśleć. Za chwilę okaże się, że truskawka może być tylko z Egiptu i Maroka, bo ta polska jest niekonkurencyjna.
Rolnicy protestują, zapowiadają kolejne protesty. Co można zrobić w tej chwili? Nie ma chyba szybkiego wyjścia z tej sytuacji.
I trzeba to twardo powiedzieć kandydatom, którzy dołączają do protestów, a jeszcze niedawno startowali w wyborach z listy PiS-u. Po 8 latach rządzenia, doprowadzenia otoczenia rolnictwa do patologicznej sytuacji, niepilnowania pod względem sanitarnym i weterynaryjnym szczelności granicy, czego teraz oczekują? Cudu?
Istnieje w ogóle szansa, żeby te protesty zakończyć jutro, pojutrze?
Na tym polega problem, że takim zjawiskom trzeba zapobiegać, minimalizować straty, a nie doprowadzać do takiego stanu, że zdesperowani ludzie wychodzą na ulice, a kto tylko może, realizując swoje postulaty polityczne, do nich dołącza. Za chwilę zobaczy pani obok polskiego rolnika, polskich związkowców z górnictwa, którzy podnieśli sobie pensje o 18 procent w zeszłym roku, od tych pensji nie odprowadzili ZUS-u, a teraz się dopominają pięciu miliardów dopłaty.
Polscy górnicy już dołączyli do rolników!
Tylko zapomnieli o jednym: w zeszłym roku nie byli w stanie wyprodukować więcej niż 48 milionów ton. Zapomnieli o tym, że w ciągu paru lat wydajność na jednego zatrudnionego w wydobyciu spadła nam z 1260 ton do poniżej 600 ton. Nasza energia oparta jest o najdroższy węgiel w świecie. A my stabilizujemy ceny energię dopłatą budżetową? Rolnicy w ramach protestu mówią: „Droga energia nas zabije”, zakłady przemysłu mięsnego, drobiowego czy mlecznego mówią: „Nas cena energii zabije” i teraz górnicy idą ramię w ramię z rolnikami? Gwałtowny wzrost kosztów produkcji powoduje, że polskie firmy z naszą wołowiną dostały na targach w Dubaju jedną odpowiedź: jesteście niekonkurencyjni, bo za drodzy.
Na czym polega tak oprotestowana przez rolników w całej Europie idea Zielonego Ładu?
Kluczowa sprawa to wprowadzenie nowych rozwiązań wytyczających w przestrzeni rolniczej 4 procent obszarów, na których trzeba zachować bioróżnorodności, ale też i praktycznego zmniejszenia tempa wzrostu produkcji żywności. Kolejne są kwestie stabilizacji, jeśli chodzi o dostęp do chemii. Przechodzimy na bardziej ekorozwiązania. One są często niesprawdzone czy mniej skuteczne, co na końcu tej drogi będzie powodowało, że zwiększą się koszty produkcji lub zmniejszy skuteczność działań samego rolnictwa. To jest w tym obszarze kluczowe. Pamięta pani, ile miliardów litrów wina wylała Hiszpania czy Francja, bo stwierdzono nadmiar produkcji, a jednocześnie sieci ściągają tanie trunki z wszystkich możliwych innych rynków. Padają małe, średnie winiarnie, a pani może sobie kupić w dyskoncie po bardzo atrakcyjnej cenie niezłej jakości wino. Na problemy rolnictwa nakłada się także to, że mamy niesamowite przyspieszenia zjawisk gospodarczych współczesnego świata. Wszystko kojarzmy z wojną na Ukrainie, a to nie jest tak. Choćby opływanie przez kontenerowce Afryki zwiększa czas podróży od 10 do 20 dni, podnosi jej koszty. To z kolei przekłada się na koszty żywności. Jeśli nie będzie przepływu przez Kanał Sueski, to jak zawieziemy dobrej jakości polskie jabłko do Indii? Nie ma takiej możliwości. Już część naszych sadowników, żeby wysłać swoje jabłka do Indii czy na Bliski Wschód jabłko, wozi je tirami nie do Gdańska, ale do Triestu, Rijeki, a za chwilę będą jeździły do Pireusu. Kiedyś takie zmiany trwały 10, 20 lat. Dzisiaj takie gwałtowne zmiany zachodzą w półtora roku.
Jakie jeszcze zjawiska mają wpływ na pogorszenie się sytuacji rolnictwa rolników w Polsce i w Europie?
Nie tylko w Polsce i w Europie, w Stanach Zjednoczonych też. W tej chwili zachodzą transfery żywności i konsolidacja. Żeby pani zrozumiała, podam przykład: w Polsce mamy około czterystu małych i średnich zakładów przerabiających mleko. W ciągu dwóch lat ich liczba może spaść w wyniku upadłości, restrukturyzacji, zmiany rodzajów produkcji, przejęć do pięćdziesięciu. Bo na przykład nie opłaca się mleczarni jechać po mleko do rolnika, który ma 10 krów. Jak pani zmusi do tego mleczarnie, skoro koszt transportu jest porównywalny z wartością mleka albo większy?
No dobrze, jak w takim razie ratować polskie i europejskie rolnictwo?
Polski komisarz do spraw rolnictwa na etapie myślenia strategicznego, analizowania przespał ostatnie 5 lat. Dlaczego nie wykorzystywał potencjału organizacji rolniczych, żeby przekonać do pewnych rozwiązań Unię Europejską? Na razie jesteśmy w sytuacji, kiedy znaczna część polskiego społeczeństwa jest z rolnikami, bo rozumie, że jeżeli pszenica jest po 700 złotych za tonę, a chleb z tej pszenicy wciąż kosztuje tyle samo, to coś jest nie tak. Rozumie, że rolnicy mają prawo się buntować. Jednak ze względu na to, że organizatorzy strajków przenoszą je do formuł uciążliwych dla innych, a więc blokowane są granice, miasta, drogi, to będzie się obracało, zniknie zrozumienie. I inni ustawią się w kolejce. Powiedzą: „Nam też jest ciężko”. Powiedzą tak choćby salowe czy pielęgniarki. Dlatego ważne jest, aby rolnicy zachowywali trzeźwą ocenę sytuacji i przeszli z protestowania do fazy skutecznego negocjowania na poziomie unijnym i krajowym. Paradoks - wybory czerwcowe do PE zmieniły akcenty. Widać wyraźnie, że Europejska Partia Ludowa dokonuje istotnej reorientacji, nie tylko w wystąpieniach i decyzjach szefowej Komisji Europejskiej. Tym bardziej więc boli totalnie zmarnowany czas polskiego komisarza ministra rolnictwa Unii Europejskiej.
Jak pan myśli, co polski rząd może zrobić tu i teraz, w tym momencie?
Myślę, że te działania, które są podjęte, mimo że nie satysfakcjonują rolników, którzy chcieli tu i teraz, idą w dobrym kierunku. Ale nie da się odrobić pięciu lat prostymi działaniami. Przestrzegam przed tym, żeby nie skończyło się wyłącznie na deklaracjach i doraźnych działaniach, bo tu się znajdzie dodatkowe półtora miliarda dla rolników, tu zrolujemy im długi w banku - nie. Teraz najważniejsze dla rolnictwa europejskiego, a przede wszystkim dla rolnictwa polskiego jest szukanie nowych rynków. Japonia, Chiny, Indie, kraje arabski, kraje Afryki. Wszystkie ręce na pokład w szukaniu nowych rynków. To zadanie dla dyplomacji, polityków, administracji, a przede wszystkim dla dobrze przygotowanego biznesu. Bo przecież nie jest żadną tajemnicą, że w roku 2022, siedem procent importu chińskiego stanowiły produkty mleczne z Polski. I co się stało w drugiej połowie zeszłego roku? Nasz eksport gwałtownie się skurczył. A dlaczego? Bo pojawiła się ciut lepsza cena zbytu tych produktów w Europie, a wzrosły koszty transportu, więc Polacy przestali tak intensywnie sprzedawać towar na tamten rynek. Dzisiaj niektórzy z nich, ci, którzy zlekceważyli dotychczasowego nabywcę, przychodzą do mnie i mówią: „Janusz, jedź z nami do Chin, chętnie byśmy wrócili do kontraktów chińskich”. Masę błędów popełniamy w tym wszystkim, my, Polacy.
To znaczy?
Jesteśmy za mało aktywni. Dlaczego odpuszczamy Azję Centralną i nie szukamy tam odbiorców? Ostatnio dostało się prezydentowi, że poleciał do Afryki, do Kenii. Akurat prezydent Duda nie jest z mojego obozu politycznego, nie głosowałem na niego, ale to, że poleciał do Afryki, to bardzo dobrze. Afryka może być świetnym odbiorcą polskiego rolnictwa, polskiej techniki rolniczej, polskich leków weterynaryjnych, mamy się czym podzielić i co sprzedać. Więc działanie prezydenta było bardzo racjonalnym działaniem.
Czyli trzeba szukać nowych rynków zbytu?
W czerwcu czy maju 2023 przyszła bardzo dobra informacja z Chin - jest dostęp do rynku wołowiny. Jest luty tego roku. Chiny cały czas są otwarte w tej kwestii. Co polska strona zrobiła w międzyczasie? Niektórzy posłowie bawili się w wielką politykę, w związku z tym opóźnił się proces certyfikacji polskich firm. Może czasami potrzeba mniej wielkiej polityki, a więcej ogromnego wysiłku, skupiając się na sprzedawaniu polskich towarów. Mniej konferencji, politycznych deklaracji, więcej solidnej i profesjonalnej roboty na poziomie dyplomacji, polityki, administracji i samego biznesu. Bez tego nie rozwiążemy dzisiejszych problemów nie tylko w rolnictwie.