Jakub Tylman: Przez ostatni rok odebraliśmy w naszej szkole piękną lekcję człowieczeństwa
Przede wszystkim był strach przed nowym, przed nieznanym. Nie wiedzieli, co ich tu czeka, obawiali się każdego kolejnego dnia, bo byli w nowym miejscu – o ukraińskich dzieciach w polskiej szkole, o tym, jak tę szkołę zmieniać i poprawiać jej kondycję mówi pedagog Jakub Tylman, dyrektor Publicznej Szkoły Podstawowej im. Kawalerów orderu Uśmiechu w Śremie.
Minął rok od czasu, kiedy ukraińskie dzieci trafiły do polskich szkół z powodu wojny. Jakimi wnioskami może się pan podzielić po roku nauki w Publicznej Szkole Podstawowa im. Kawalerów Orderu Uśmiechu w Śremie, której jest pan dyrektorem? Jak wyglądała adaptacja tych uczniów?
Zdecydowanie, był to bardzo trudny rok. Rok, w którym wszyscy uczyliśmy się żyć od nowa, w nowych warunkach. Jesteśmy niewielką szkołą, liczącą 130 polskich uczniów, a przyjęliśmy ponad 75 uczniów, obywateli Ukrainy. To było niebywałe wyzwanie, zarówno logistyczne, jak i organizacyjne, jak też wychowawcze i integracyjne, ponieważ jedna trzecia naszej szkoły stała się miejscem zupełnie nowym i innym dla wszystkich. Ale z drugiej strony mogę powiedzieć, że to był piękny rok, bo pokazał, jak wiele mogliśmy się nauczyć, jak dużo mogliśmy zrobić dla innych i jaką piękną lekcję człowieczeństwa przez ten czas odebraliśmy. Uczyliśmy się w warunkach bardzo przyjaznych; od samego początku stawialiśmy na relacje, na to, by można było się zaprzyjaźnić, ale też uczyć się życia w Polsce i edukacji w polskiej szkole. Staraliśmy się robić to w jak najlepszych warunkach – innych, niż standardowe. Zatem dużo wyjeżdżaliśmy, pisaliśmy wiele projektów, aby zdobyć współfinansowanie. Zależało nam na tym, aby pokazać ukraińskim dzieciom, że życie w Polsce może być dla nich przyszłością, że jeśli podejmą decyzję, że to jest miejsce dla nich lepsze, niż to, które mogłaby im zaoferować Ukraina, to będą mieli tu taką właśnie przestrzeń, dobrze im znaną i będą wiedzieć, jak z niej korzystać.
Jak to się stało, że w śremskiej szkole – jednej z pierwszych w Polsce – ukraińskie dzieci zostały przyjęte i zaczęły naukę już od marca ubiegłego roku?
Stało się tak, że ukraińskie rodziny trafiały wszędzie, do najmniejszych miejscowości w całej Polsce. Wojna wybuchła 24 lutego, a my już 1 marca przyjmowaliśmy pierwsze 22 dzieci. I każdego dnia w marcu ubiegłego roku nie było dnia, kiedy nie mielibyśmy nowych przyjęć. Jak dziś wracam pamięcią do tamtego czasu, to na usta cisną mi się słowa, że to był prawdziwy rollercoaster, jeśli weźmie się pod uwagę wszystko to, co się wówczas działo.
Jak radziły sobie ukraińskie dzieci – z traumą, z tym, że zmieniło im się całe życie, że nie znają języka. Jak integrowały się z polskimi dziećmi?
Przede wszystkim był strach przed nowym, przed nieznanym. Nie wiedzieli, co ich tu czeka, obawiali się każdego kolejnego dnia, bo byli w nowym miejscu. Uczyliśmy ich w oddziałach przygotowawczych, z opiekunem i asystentem w języku ukraińskim, który wszystko im tłumaczył, więc cały czas byli w swoim środowisku i mam wrażenie, że to było cudowne rozwiązanie, bo nie czuli się wrzuceni gdzieś, gdzie są wśród nieznanych ludzi i nic nie rozumieją. Staraliśmy się zaopiekować nimi jak najlepiej potrafiliśmy. Ale bardzo szybko dzieci zobaczyły, że życie u nas, z nami, może być przyjazne. Chyba już 6 albo 7 marca wyjeżdżaliśmy na pierwsza wycieczkę, właśnie po to, aby nie siedzieli, nie rozmyślali, tylko doświadczali ciekawych rzeczy.
Ile tych dzieci zostało po roku, ile ich dzisiaj uczy się w pana szkole i jakie są dzisiaj?
Stan liczbowy cały czas jest bardzo podobny, oscylujemy wciąż wokół tej samej liczby 75 uczniów. Ale ta liczba zmienia się pod względem jakościowym, bo część dzieci wyjechała, a część dzieci powróciła. Możemy powiedzieć, że połowa z nich jest od początku, a druga połowa zmieniała się rotacyjnie. Jeśli chodzi o integrację, to my mieliśmy o tyle łatwiej, że w naszej szkole wcześniej bywali i uczyli się uczniowie, którzy byli obywatelami różnych nacji. Zdecydowanie, jako szkoła mieliśmy już ten proces za sobą – jesteśmy inni, ale tacy sami. W ramach integracji wyjeżdżaliśmy na wspólne wyjazdy, dzieci miały wspólne dyskoteki, wyjścia, spotkania, zajęcia integracyjne i wszyscy byli traktowani równo. Szereg fundacji wówczas prowadziło na terenie szkoły swoje projekty, jak na przykład UNICEF, który mocno postawił na integrację w tych szkołach, które przyjęły dzieci z Ukrainy, poprzez zajęcia i wyjazdy. Nie było żadnych negatywnych incydentów, o których należałoby mówić.
Kiedy czytam o pana szkole, albo słucham pana wypowiedzi, ponieważ jest pan obecny w mediach, to mam wrażenie, że jest to szkoła inna niż wszystkie, a przecież publiczna, czy, jak to kiedyś mówiliśmy – państwowa.
Nie mam wątpliwości, że jesteśmy szkołą inną niż wszystkie. Często mówię o tym, że szkoła ma być miejscem, które dzieci, uczniowie będą traktowali jak swój drugi dom. Ma to być miejsce przyjazne im, wolne od stresów, które my, dorośli możemy zniwelować. Wszystko zależy od podejścia, od relacji, od przestrzeni w jakiej się znajdujemy. Ale jesteśmy też szkołą jedną z niewielu, choć pojawia się ich już coraz więcej, która odeszła od obowiązkowych zadań domowych.
Zanim o tym porozmawiamy, to czy mógłby pan powiedzieć, czego, pana zdaniem, dzisiejsza polska szkoła publiczna najbardziej potrzebuje?
Dzisiejsza szkoła na pewno potrzebuje stabilizacji oraz nauczycieli, którzy byliby otwarci na uczniów, którym zależy na budowaniu wspólnej relacji i włączaniu uczniów do procesu uczenia się, aby uczyli się nowych rzeczy, aby umieli i chcieli się uczyć i interesować światem. Tego potrzebuje dziś polska szkoła. Po prostu potrzebuje tego, aby być dla uczniów drugim domem, być bliskim miejscem; innym niż nam się dotychczas kojarzyła szkoła. A kojarzyła się ze strachem, z lękiem, z brudnymi salami lekcyjnymi z lamperią, od lat niepomalowaną. Nam wszystkim w domach udało się już kilka razy wyremontować mieszkanie, zmienić samochód, a polska szkoła nadal była taka sama.
Może to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że polska szkoła po prostu nie nadąża za rzeczywistością. Dzieci interesują się dziś zupełnie czymś innym, czego polska szkoła im nie daje, bo realizuje program, który być może i się zmienia, ale niewiele ma wspólnego z życiowymi potrzebami i cały czas uczy w trybie…
… w pruskim modelu edukacji, który my, dorośli pamiętamy z naszych czasów. Tak jest. Zgadzam się z tym, dlatego od wielu lat walczę o to, aby ta szkoła stała się inna, abyśmy zmieniali ją od dołu, bo jeśli będziemy czekać na odgórne instrumenty, to możemy się ich nie doczekać. Powtarzam, że najważniejszym ogniwem w tym systemie jest nauczyciel, bo to on jest na samym dole i to od niego zależy, jak poprowadzi lekcje, niezależnie od odgórnych przepisów, aby ta lekcja była przyjazna, ciekawa i to on sprawi, by uczniowie chcieli na te lekcje chodzić. Przede wszystkim, żeby się nie bali, żeby lekcje nie frustrowały ich i całych rodzin, a szkoła żeby nie była bolączką życia rodzinnego. A tak niestety dzisiaj bywa. Uczeń nie chce chodzić do szkoły, boi się, bo jest taka pani, która budzi lek, bo są sprawdziany i dziesiątki zadań domowych. Cały czas pracuję nad tym, aby szkoła była miejscem, które się nie będzie kojarzyć w taki sposób. Marzy mi się, żeby po dniu w szkole dziecko powiedziało: „Boże, jak było cudownie. Jutro znów chętnie pójdę do szkoły”, a po szkole miało czas dla siebie.
Jest Pan inicjatorem akcji „Szkoła bez zadań domowych”. Jak ona się narodziła, na czym polega i ile szkół się w nią zaangażowało?
Akcja wyszła z inicjatywy uczniów, którzy wciąż narzekali na zadania domowe, narzekali na nie też rodzice na zebraniach w szkole, na to, że tych zadań jest za dużo. Stwierdziłem, że spróbujemy; na początek przez miesiąc nie będzie zadań domowych i zobaczymy. Tak też uczyniliśmy. Kiedy to się u nas przyjęło, stwierdziliśmy, że będziemy promować tę ideę, aby pozwolić innym uczniom i uczennicom żyć w innej edukacyjnej przestrzeni. Angażuje się w tę akcję coraz więcej szkół, ale to nie jest tak, że możemy mówić, iż wszystkie, bądź prawie wszystkie szkoły przystąpiły do tej akcji. Akcja polega na odejściu od obowiązkowych zadań domowych, zadawanych z dnia na dzień. Wszyscy dobrze pamiętamy, jak na koniec lekcji trzeba było zapisać pracę domową, zadania z matematyki, ćwiczenia z polskiego, a jeszcze historia i religia, z tych przedmiotów też było coś zadane i potem wracaliśmy do domu, by kolejne kilka godzin spędzić na odrabianiu lekcji. A często uczeń sam nie potrafił tych lekcji odrobić, więc musiał mu ktoś pomóc. Nasza akcja ma właśnie pozwolić na to, aby nie frustrować rodzin, aby dzieci miały czas dla siebie, by mogły realizować swoje marzenia, pasje i aby nie zabierały szkoły do domu. Bo i tak muszą: przeczytać lekturę, nauczyć się na sprawdzian, powtórzyć lekcję. Więc można ich odciążyć nie zadając zadań domowych, przemodelować ten system w taki sposób, aby nie doskwierał. Nauczycielom po prostu tak było wygodnie, no i pamiętamy, że tak było od zawsze. Pamiętają to nasi rodzice, dziadkowie i my również pamiętamy. Tymczasem zamiast zadawać zadania do domu, a potem poświęcać 15 minut na ich sprawdzanie na lekcji, możemy je po prostu wykonać na lekcji wspólnie. Nikt nie lubi wychodzić ze strefy swojego komfortu, a dla wielu jest to wyjście z tej strefy. Namawiamy szkoły do tego, bo widzimy, że to ma sens; że pracujemy z zupełnie inną młodzieżą i z innym nastawieniem do szkoły, kiedy obowiązkowych zadań domowych nie zadajemy. W naszej szkole akcja trwa już od 4 lat, dzięki czemu możemy już mówić o jej efektach.
Jakie to efekty?
Dokonaliśmy ewaluacji, badaliśmy uczniów, rodziców, nauczycieli i doskonale wiemy, jak to działa, w jaki sposób ten czas, który trzeba było wcześniej poświęcić na odrabianie prac domowych, jest teraz wykorzystywany. Nie rejestrujemy tego, ile szkół przystępuje do tej akcji, one w różny sposób racjonalizują ten temat. Nadzieja jest w tym, że coraz więcej szkół o tym myśli, aby robić coś inaczej, a nie standardowo.
Po co właściwie nauczyciele zadawali uczniom prace domowe? Czy to program był tak obszerny, że w szkole nie było na to czasu? Czy siłą rozpędu – niech w domu uczniowie też mają co robić, nie będą bąków zbijać?
Nauczyciele uważali, że to jest jedyne rozwiązanie na to, aby dzieci się uczyły systematyczności, aby zaglądały do każdego przedmiotu, no i wykonywały te zadania, których nie udało się zrobić w czasie lekcji. Zawsze tak było i nikt się nie zastanawiał nad tym, czy tak na pewno powinno być, bo od kilkudziesięciu lat w tym schemacie żyliśmy.
Jak to wygląda w innych krajach?
Jest wiele krajów, w których uczniowie nie znają prac domowych. Jako przykład mogę podać szkołę w pięknej Finlandii, która nigdy zadań domowych nie zadawała, a wychodzą z niej całkiem mądre dzieci. Wiele krajów odeszło już od tego reliktu – tak można to nazwać – i na edukację patrzy się dziś zupełnie inaczej.
Jeśli dzieci nie są głupsze z tego powodu, że nie ślęczą nad pracami domowymi, to jakie one dzisiaj są? Co wynika z waszych badań – co robią dzieci w tym wolnym czasie po przyjściu ze szkoły?
Zdecydowana większość, bo blisko 52 procent uczniów wykorzystuje ten czas na nadciąganie zaległości, które mieli z innych przedmiotów, a nie mieli na nie czasu. Druga połowa wykorzystuje ten czas na realizację swoich pasji, marzeń, by brać udział w zajęciach pozalekcyjnych, wyjść na spacer z psem, z rodzicami, krótko mówiąc – na czas dla siebie.
Zatem jeszcze raz zapytam jak to wszystko jest możliwe w szkole, która nie jest ani społeczna, ani prywatna, tylko publiczna?
Tak, to szkoła powszechna, finansowana przez samorząd. Uważam, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli coś w życiu zaplanujemy, to uda się to zrobić. Moje doświadczenie jest takie, że barierą nigdy nie były pieniądze, a drugi człowiek. Pieniądze zawsze można zdobyć, mówiąc kolokwialnie – wyżebrać, ale kiedy na drodze stanie nam drugi człowiek i powie „nie”, to jest gorzej. W szkole staramy się pokazywać to, że żyjąc z publicznych pieniędzy, można robić szkołę inną niż wszystkie.
Mówi się o panu, że jest człowiekiem, który naprawia świat. Jest pan laureatem Nagrody im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata".
Staram się nie być obojętny na drugiego człowieka i widzieć w ludziach przede wszystkim dobro. Pomagać tym, którzy tego potrzebują i nie jest to w żaden sposób mnie obciążające. Tak działam od zawsze; staram się wygospodarować czas nie tylko dla siebie, ale również dla innych.
Na czym więc to naprawianie świata polega?
To najczęściej akcje pomocowe, jak wożenie darów na Ukrainę, kwesty, akcje humanitarne, charytatywne, działania w organizacjach, których celem jest pomaganie innym. To są zwykłe, czasem małe rzeczy, ale jak jest ich wiele – to zmieniają świat.
W pana pracy – dyrektora, pedagoga, nauczyciela – jest jeszcze jedna dziedzina. To pisanie książek.
Tak piszę książki edukacyjne, dla dzieci, o tematach ekologicznych. Robię to od wielu lat, w wolnych chwilach. Ekologia to ważna kwestia, uważałem, że trzeba dzieci edukować od najmłodszych lat. Pomyślałem, że jeśli te krótkie, ale mocne historie trafią do nich, to wówczas to one same będą zwracać uwagę rodzicom na właściwe nawyki i zachowania. Jak na przykład segregacja śmieci. Z moich obserwacji wynika, że faktycznie, to się udaje zmieniać.
Do tej pory ukazało się sześć tytułów z serii książek o edukacji ekologicznej, które uczą na czym polega dbanie o nasz wspólny dom Ziemię i pokazują, że nawet małe rzeczy mogą przyczyniać się do dużej zmiany.– „Ogórek w podróży”, propaguje edukację ekologiczną w zakresie środowiska i popularyzuje pojazdy elektryczne. „Misja Leona” – uczy dzieci gospodarności i dobrych nawyków, „Gaja w opałach” mówi o potrzebie poszanowania przyrody, „Miłość na czterech łapach” i „Tymon w Tarapatach” – uwrażliwiają dzieci na losy zwierząt , a „Gustaw na lodzie” przybliża nam konsekwencje, jakie niesie za sobą ocieplenie klimatu. Duże zainteresowanie pokazuje, że książeczki pomagają rodzicom w edukacji ekologicznej dzieci, a piękne ilustracje również pomagają najmłodszym.
Ale najnowsza Pana książka, która ma się ukazać jesienią, pt. „Jak pokolorowałem polską szkołę” będzie już chyba trochę inna?
Tak, to będzie książka dla dorosłego czytelnika, dla rodzica, nauczyciela, pedagoga, który będzie miał ochotę coś zmienić w swoim środowisko. Chciałbym, aby ta książka była taką recepta, pokazującą, jak to zrobić i że da się to spokojnie ogarnąć.
Moje życiowe motto brzmi: „nie ma rzeczy niemożliwych” i w książce chcę się podzielić moimi pomysłami na odnalezienie i zbudzenie kreatywności w dzieciach oraz sposobami na poprawę kondycji polskiej szkoły. Realizując każdego dnia oddolne inicjatywy, pokazuję, że wiara, odwaga, determinacja potrafią przenosić góry i można nawet w obecnych warunkach uczynić polską szkołę - wymagającą gruntownej reformy – lepszą. Książka obejmować będzie rozważania na temat edukacji, wagi kreatywności w nauczaniu, podejścia do ocen (ocenianie wiedzy, nie jej braku), zasadności zadań domowych, sprawdzonych rozwiązań na usprawnienie i uatrakcyjnienie lekcji, sposobu nauczania oraz dobrostanu uczniów. W tak zwanej „10 Tylmana” znajdą się podpowiedzi jak pokolorować szkołę, stworzyć w niej kino, pracownię cukierniczą, zaczytaną społeczność, pracownię LEGO w weekend, a także zorganizować Festiwal Gwiazd, miasteczko dyniowe czy jak hodować renifery.