Jak przewodnik Michelina wyrwał wegańską kuchnię z okowów tofu
Świat się kończy. Znowu. Przewodnik kulinarny Michelina po raz pierwszy w historii swojego wieloletniego zbożnego dzieła uhonorował gwiazdką restaurację w pełni wegańską. I to francuską, co w tamtejszej kuchni pełnej masła stanowi rewolucję nie mniejszą niż w dziejach świata zburzenie Bastylii. Dzięki wyróżnieniu lokalu spod Bordeaux, o swojsko brzmiącej nazwie ONA, kuchnia roślinna symbolicznie zyskała pełnię praw i ostatecznie wyrwała się z okowów tofu.
A wszystko to dzięki przewodnikowi, wyrosłemu było nie było z branży ze słabością do paliw kopalnianych, jakoś więc siłą rzeczy kojarzącemu się raczej z konserwatywnymi wartościami, automobilami i jagnięciną. A nie z kuchnią, od której pradziadom i dziadom włos jeżyłby się na głowie i kurczyły żołądki, z kolei w oczach współczesnych obsesjonatów uchodzącą za realizację lewicowej agendy. Pozory są właśnie jak tofu - wciąż mylą.
Nawiasem mówiąc, ja w ogóle za jedną z największych ekstrawagancji gatunku ludzkiego uznaję powszechną zgodę, by za najbardziej prestiżowy kulinarny ranking uznawać ten stworzony i firmowany przez producenta ogumienia. Podobnie ma się zresztą sprawa z kalendarzem Pirelli jako jednym z głównych wydarzeń artystycznych każdego sezonu, ale to już inna para – gumowych - kaloszy. Generalnie w oponach nic mi się z pięknem i wykwintną kuchnią nie kojarzy. To znaczy samo logo z wesołym, pękatym ludzikiem wzbudza pewne pozytywne skojarzenia, jako że był to jeden z charakterystycznych symboli firmy z lepszego świata, do którego w latach 80. w ramach popularnej rozrywki słało się listy z prośbą o przysłanie reklamowych prospektów. Wiecie, coś w stylu: „Dear sirs, I am from Poland, send me a folder please, bo u nas bieda”. Niemniej ten „miszelin”, jak to kiedyś czytała cała Polska, to jednak bardziej sklep z oponami niż restauracja z menu degustacyjnym.
A jednak. I dziś premiuje pierożki z cukinii oraz kopytka z truflami. Znowu można ogłaszać koniec historii.
Wiadomo, weganizm, ba, nawet wegetarianizm to w Polsce tematy wysoce zapalne. Zarzuć je na dowolnym spotkaniu - oj, jatka będzie jeszcze większa niż przy dyskusji o korzystaniu z tlenu na ośmiotysięcznikach. Na tym podobieństwa się nie kończą, wiedza o wegańskiej kuchni jest podobna do znajomości tajników himalajskiej wspinaczki. Choć - o paradoksie - akurat nad Wisłą w obu dziedzinach mamy specjalistów klasy światowej.
I choć sam weganinem nie jestem, to autorytarnie rzeknę: nie zna życia ten, kto nie próbował potraw z wegańskiej biblii, czyli „Jadłonomii” Marty Dymek, ani ten, który nie poczuł na podniebieniu smaku „wołowiny” z zielonym pieprzem z krakowskiej restauracji Pod Norenami. Nie zna go też ten, kto nie kosztował kiełbasek i kabanosów z BezMięsnego, polskiej firmy, która w moim prywatnym przewodniku stanowi absolutny top wegańskiej żywności sklepowej, z potencjałem na podbój globalnego rynku. Polacy nie gęsi, swój weganizm mają.
Nie bójcie się więc próbować, przesiadać, bo nowe i tak nadejdzie, zarówno na roślinnym, jak i mięsnym końcu stołu. W Singapurze już podają mięso wyhodowane w laboratorium, niczym podobno nieróżniące się od normalnego, co w dalszej perspektywie postawi pod znakiem zapytania sens przemysłowego chowu zwierząt. Na razie serwują je w jednej restauracji (jeszcze bez żadnej gwiazdki), w planach są kolejne.
Cokolwiek macie jednak dziś na talerzach - smacznego!