Jak lekarze przeżywają śmierć pacjenta... [ROZMOWA]
Jacek Gołębiowski, kierownik Oddziału Neurochirurgii i Traumatologii szpitala w Kielcach, wojewódzki konsultant mówi, jak zgony przeżywają lekarze i najbliższa rodzina.
Wybierając specjalizację z neurochirurgii miał Pan świadomość, że ta praca będzie wiązała się ze śmiercią pacjentów? Czy jak jest się na początku drogi zawodowej, to się o tym nie myśli?
Młodość ma to do siebie, że na wszystko patrzy się z ogromnym optymizmem i wiarą, że będzie tylko lepiej. I ja też na studiach i zaraz po nich nie zaprzątałem sobie głowy takimi smutnymi tematami. Bardziej interesowała mnie wtedy budowa struktury mózgu czy kręgosłupa. Refleksje przyszły dużo później. Musiałem uporać się z tym, że nie wszystko dobrze się kończy.
Pamięta Pan swoją reakcję na pierwszą sekcję zwłok czy śmierć?
Była bardzo emocjonalna, po pierwszej sekcji prawie, że zemdlałem. Mówiąc szczerze wcześniej w ogóle nie miałem do czynienia ze zmarłymi, nawet nie widziałem osób po śmierci. Stąd tak duży szok. Musiałem to wszystko jakoś przetransformować, przerobić w swoim umyśle, bo inaczej nie mógłbym wykonywać tego zawodu.
Lekarzy przygotowuje się w jakikolwiek sposób do radzenia sobie ze śmiercią pacjentów, czy do rozmów z rodzinami o niej, czy każdy musi się w sumie uporać z tym sam?
To nasze osobiste, niełatwe zadanie. Moim zdaniem powinny istnieć jakieś zajęcia, warsztaty z psychologami, psychiatrami na tematy tego jak sobie samego radzić ze zgonami chorymi i jak informować o nich rodzinę. Może obecnie w związku z nagłośnieniem tematu transplantologii jest lepiej, ale dawniej nie było takich zajęć na medycynie czy rozmów ze starszymi kolegami w lecznicach.
A obecnie jest tak, że ludzie najczęściej umierają w szpitalach, nie w domach?
To prawda, teraz jest tak, że jak człowiekowi nawet w stanie terminalnym cokolwiek doskwiera, to rodzina zaraz wzywa do niego karetkę pogotowia. Nikt nie chce, żeby człowiek umierał w domu. A to chyba nie jest dobre. W szpitalu czuje się bardziej obco, przerażony, samotny, bo nawet najlepszy zespół pielęgniarski czy lekarski nie zapewni choremu ciepła, bliskości. Powinno być inaczej. Jeśli to tylko możliwe, dobrze by było, gdyby można umrzeć we własnym mieszkaniu.
Zdarzają się skrajne reakcje na śmierć bliskich?
Muszę przyznać, że bardzo rzadko. Przeważa rozpacz, smutek, wycofanie. Nie ma histerii, oskarżania, krzyków. Rodziny wykazują zrozumienie tego co się zdarzyło. Mają świadomość, że aspekt śmierci dotyka nie tylko ich, ale równiez lekarza.
A spotkał się Pan doktor kiedykolwiek z pacjentem, który chciałby umrzeć?
Przyznam, że nigdy. Każdy niezależnie od wieku, stanu zdrowia, czy sytuacji rodzinnej bardzo chce żyć i prosi o ratunek. Dostrzegam to, że ludzie kochają życie, bez względu na doskwierające im problemy i od tego jak bardzo codzienność jest dla nich ciężka. Pacjenci i ich bliscy zawsze proszą o przedłużenie wszelkimi sposobami ich egzystencji.
Przy jakich schorzeniach i operacjach na oddziale Neurochirurgicznym, który Pan Doktor prowadzi zdarza się najwięcej zgonów?
Najczęściej przytrafiają się przy tętniakach czy krwiakach śródmózgowych. One z kolei są wywołane nadciśnieniem tętniczym, miażdżycą, urazami, wypadkami komunikacyjnymi. Ale zawsze staramy się zrobić wszystko co w naszej mocy, żeby każdą osobę uratować. Przed zabiegiem opracowujemy szczegółowy plan operacji, pewną strategię postępowania, a przy skomplikowanych przypadkach dodatkowo konsultujemy się z innymi specjalistami albo ponownie sięgamy do najnowszej specjalistycznej literatury. Wiedzy nigdy za dużo.
A gdy mimo wszystko dojdzie do śmierci przeżywa Pan pewnego rodzaju bunt, gniew, poczucie, że można było zrobić coś inaczej?
Tak właśnie się dzieje. Trudno się pogodzić z czyimś odejściem, wtedy wielokrotnie analizuję w swojej głowie to co się zdarzyło, czy nasze działania były najlepsze z możliwych. Z drugiej strony istotne jest także to, żeby się całkowicie nie przygnębić, bo wtedy nie mógłbym w ogóle operować. Poczucie winy nie może być większe od logiki i rozsądku. Trzeba dobrze funkcjonować, żeby dalej pomagać pacjentom.
A co Panu Doktorowi najbardziej pomaga w momentach tak przykrych zdarzeń?
Oderwanie się od pracy na oddziale, spacer po lesie, poczytanie książki, posłuchanie muzyki, a przede wszystkim sport. On pozwala wyładować smutne, bolesne emocje. Uprawiałem prawie wszystkie dziedziny sportu. Trenowałem nawet karate. Ale przyznam, że po odejściu pacjenta zawsze jakiś dysonans, pewna niezgoda na zgon daje o sobie znać. Wszyscy chcemy, żeby był coraz większy postęp w medycynie, żeby lekarze ratowali każdego człowieka.
W tej dziedzinie medycyny cały czas dominują mężczyźni, są lepszymi neurochirurgami, niż kobiety, silniejszymi psychicznie?
Wręcz przeciwnie mężczyźni są słabsi od kobiet, ale nie kierują się tak bardzo emocjami jak płeć piękna. W zawodzie neurochirurga potrzebna jest duża precyzja i logika. Predyspozycje do szybkich decyzji. Poza tym kobiety są stworzone do pilnowania domowego ogniska, wychowywania dzieci, a wykonując taki zawód musimy często wyjeżdżać na szkolenia, niekiedy operacje trwają kilkanaście godzin, pracujemy nocą, co dla kobiet byłoby trudniejsze. Ale w ostatnim czasie zauważam, że kobiet i w tej branży przybywa.
Wykonując codziennie kilka skomplikowanych operacji musi Pan być silny psychicznie. Taką silną psychikę Pan wypracował, czy odziedziczył po kimś, mamie, ojcu?
Geny mają chyba mniejszy udział, większy wpływ rutyna, doświadczenie, przeżycie wielu trudnych zabiegów wymagających maksymalnej koncentracji. Również wyciagnięcie wniosków z porażek, pewne refleksje jak można daną rzecz udoskonalić . Przyznam, że jestem dość opanowany, a jak mnie coś wkurzy, to raczej nie krzyczę, tylko staję się na pewien czas nieprzyjemny. Na pewno dystans i opanowanie przychodzi z doświadczeniem, z latami pracy. Jestem na tyle odporny psychicznie, że nie boję się podejmowania nowych wyzwań, nowatorskich rozwiązań.
Zajrzenie do precyzyjnej struktury mózgu upewniło Pana w myśleniu, że człowiek to skomplikowana istota?
Tak właśnie myślę. Tym bardziej, że za wszystko, za nasz charakter, osobowość, pamięć, sprawność, uczucia odpowiadają konkretne struktury, połączenia, komórki mózgowe.
Kruchość życia skłoniła Pana Doktora do zainteresowania się religią i filozofią?
Z pewnością. Prawdę mówiąc już we wczesnej młodości kupowałem filozoficzne i religijne książki, mam ich pokaźny zbiór, bo od wielu lat interesował mnie sens życia, miejsce człowieka we wszechświecie, to dlaczego istnieje tyle religii, po co tu jesteśmy. Cieszę się z tego, że po latach poszukiwań wykrystalizował mi się pewien pogląd na ten temat, ale nie zdradzę jaki, bo to temat na długą, odrębną rozmowę. Moim zdaniem cel może być nieco uwarunkowany miejscem, w którym żyjemy.
Już Pan wie po co jesteśmy na ziemi?
Myślę, że tutaj każdy z nas ma własne zadanie do odrobienia. Każdy musi znaleźć sobie własny sens. Ja go wciąż odkrywam, weryfikuję, jeszcze ciągle szukam. Ten sens, jak już wspomniałem chyba zależny jest także od kultury, miejsca, gdzie się rodzimy.
Wierzy Pan w to, że po śmierci jest jeszcze jakieś myślenie człowieka?
Nie wierzę. Po śmierci mózgu kończy się wszelka myśl, działanie. Teraz mamy bardzo jasno ustalenia kryteria śmierci mózgowej, która kończy nasze życie, mimo, że nieraz bije jeszcze serce. Od śmierci mózgowej nie ma już odwrotu do życia.
Czym w takim razie można wytłumaczyć to, że ludzie mieli jakieś niezwykłe doznania w czasie śmierci klinicznej?
Wyłącznie neurobiologią. W takich chwilach dochodzi do zmian biochemicznych, ale mózg pozbawiony kontroli dalej działa i tworzy pewne obrazy, stany mentalne. Arab w takim momencie może mieć przed oczyma siebie i cztery żony, ktoś inny to, że się unosi na ziemią. Z takiego położenia ludzie wracają do rzeczywistości, a współczesna neurobiologia potrafi wyjaśnić te przeżycia.
Śmierć dalej pozostaje tematem tabu?
Tak jest, nie lubimy o niej myśleć, ani mówić. Wydaje nam się, że jesteśmy wszechmocni i nieśmiertelni. Takiemu sposobowi myślenia sprzyja też obecny kult młodości. Nie na miejscu jest poruszanie tematu przemijania czy starości. Dążymy do tego, żeby w człowieku wszystko było wymienialne, do zastąpienia. Można już przecież wymienić wątrobę, serce, zęby, ręce, nogi, mówi się o sztucznej inteligencji. Niektórzy przypominają Robocopów, ale najważniejsze jest to, że żyją.
Odwrócenie uwagi od śmierci służy w pewnym stopniu amerykańskie święto Halloween?
Na pewno, potraktowanie śmierci na wesoło jest też swego rodzaju wyparciem jej. Kiedy możemy się pośmiać, zjeść cukierki, przystroić dom, to znaczy, że życie jakoś się toczy. Taki sposób spędzania tego dnia służy po prostu wyeliminowaniu strachu przed śmiercią.
Zbliża się Święto Zmarłych, co najlepszego mogą zrobić odwiedzający groby?
Powinni mądrze i dobrze żyć. Zgodnie z własnymi przekonaniami i radością. Tak, żeby nie żałowali, że czegoś nie zrobili. Trzeba myśleć o drugich, ale też o sobie. Kochać siebie.