Jacek Moll - człowiek, który leczy malutkie serca. Rozmowa z prof. Jackiem Mollem
Rozmowa z prof. Jackiem Mollem, znanym łódzkim kardiochirurgiem dziecięcym
Znów jest głośno o panu, profesorze. Uratował pan życie małego Miłosza, wszczepiając mu zastawkę, którą sam pan uszył.
Przeprowadziliśmy nietypową operację serca i zrobiło się głośno. Ważne, że wprowadza się coś nowego, co może pomóc małym pacjentom. Największy problem jest z dziećmi mającymi uszkodzone zastawki. To bowiem elementy ruchome. Jeśli np. w sercu jest dziura, to my możemy to załatać, zamknąć. U dorosłego człowieka próbuje się zastawkę leczyć, naprawić. U dziecka zastawki są tak małe, że nie mogą być wymienione na sztuczne. Budujemy je więc z materiałów pochodzenia zwierzęcego. Wykorzystujemy jelito świńskie, oczywiście odpowiednio przygotowane. Nie całe, ale część mającą największą wytrzymałość. Na tym materiale mają narastać komórki dziecka, które mogą sprawić, że ta zastawka będzie się odtwarzała.
Taka zastawka to pana pomysł?
Częściowo tak. Mieliśmy doświadczenie ze stosowaniem tego materiału w innych miejscach. Dowiedziałem się, że wcześniej operację wszczepienia zastawki w pozycję mitralną wykonano w USA.
W tym wypadku przydały się zdolności techniczne pana profesora i skończona Politechnika Łódzka?
Ta wiedza się przydaje. Nie wiem jednak, czy do tego potrzebne są studia politechniczne. Jeśli ktoś ma zmysł techniczny, to nie musi kończyć studiów. U mnie tak się złożyło, że skończyłem studia techniczne. Kardiochirurg musi mieć przede wszystkim wyobraźnię przestrzenną, szczególnie dziecięcy. Dla małych dzieci, takich jak Miłosz, nie ma tak niewielkich zastawek, ani biologicznych, ani mechanicznych. Firmom nie opłaca się tego robić. Są to za małe ilości. Doszliśmy do wniosku, że musimy sami uszyć taką zastawkę. W przypadku Miłosza miała średnicę 13 mm. Szyliśmy ją w polu operacyjnym, bo materiał musi być jałowy. To nie jest jakaś skomplikowana konstrukcja. Jednak pewne szczegóły są niezwykle ważne. Od nich zależy, czy będzie dobrze funkcjonowała. Miłosz jest być może drugim pacjentem na świecie, u którego przeprowadziliśmy taką operację. Musieliśmy ją przeprowadzić, by uratować mu życie.
Kardiochirurgia zmieniła się przez lata. Kiedyś dla wielu dzieci nie byłoby ratunku...
Jeszcze nie tak dawno dzieci z wadą polegającą na przełożeniu dużych naczyń, nazywaną dziś prostą, nie były operowane. Albo wykonywano tylko operacje paliatywne. Pamiętam, jak moja żona, która wcześniej niż ja skończyła studia medyczne, opowiadała, że znów urodziło się dziecko z transpozycją. Martwiła się, co się z nim stanie. A dziś cieszymy się, że urodziło się dziecko z taką a nie inną wadą...
Dlaczego?
To dziecko ma wszystkie struktury w sercu, tylko pozamieniane miejscami. My musimy je właściwie ustawić. Takie operacje przeprowadzamy u noworodków. Problemem kardiochirurgii dziecięcej w Polsce jest operowanie serc jednokomorowych. W Europie prawie nie przychodzą na świat dzieci z jedną komorą serca. Dochodzi wcześniej do terminacji ciąży, chyba że rodzice się na to nie godzą. Oczywiście musi to być dostatecznie wcześnie rozpoznane. Jesteśmy unikalni, bo mamy wiele dzieci z jedno komorowością serca. I je leczymy.
Mają szanse?
Tak, ale wiąże się to dużym ryzykiem. Nie tylko podczas pierwszej operacji, która jest bardzo ciężka. Ale także później. Wszystko zależy od tego, jak rosną naczynia, jak organizm dziecka akceptuje to, co zostało zrobione. W takich przypadkach wymagane są trzy operacje. Ostatnia jest przeprowadzana, gdy dziecko ma 3 lata. To jednak nie oznacza końca jego problemów. Poprzez przeprowadzane zabiegi oszukujemy naturę. Powodujemy, że krew przepływa przez płuca bez pompowania. Nie każdy organizm jest w stanie to zaakceptować, każdy jest bowiem inny. Jedne dzieci funkcjonują dobrze, inne mają problemy.
Postęp w kardiochirurgii jest bardzo duży...
To bardzo młoda dziedzina medycyny. Dopiero 60 lat temu zaczęto wykonywać pierwsze operacje kardiochirurgiczne. Mój tata, prof. Jan Moll pojechał do USA do prof. Lillecheia, który zaczął robić operacje kardiochirurgiczne. Początkowo przeprowadzał je bez aparatu do krążenia pozaustrojowego. Mój ojciec zaczął to robić w Polsce. Wtedy ryzyko operacyjne było inne niż teraz. Czasy się zmieniły. Duży postęp spowodowało dopracowanie aparatów do krążenia pozaustrojowego. Nie operowano też wcześniej malutkich dzieci. Nie było m.in. odpowiedniego sprzętu, jak powiększające okulary i lampa czołowa pozwalająca odpowiednio oświetlić maleńkie serce. Poza tym aparatura do krążenia pozaustrojowego nie była dostosowana do malutkich dzieci. Wszystko zaczęło się rozwijać w latach 90., kiedy my tu zaczynaliśmy. W USA takie operacje miały miejsce w latach 80., ale to też były początki nabierania doświadczenia w tej dziedzinie.
Co się czuje, gdy w ręku trzyma się małe serduszko?
My nie trzymamy tego serca w ręku. Musimy pracować drobnymi narzędziami. Ono jest przecież wielkości orzecha włoskiego. Zakładamy szwy odciągające, musimy dostać się do wnętrza. Przecież do wnętrza tego serca nie wsadzimy nawet palca!
Rodzice pytają o szanse powodzenia operacji. Co pan im odpowiada?
Nie lubię mówić o procentach, bo to jest mylące. Jeśli powiemy, że ryzyko jest bardzo małe, a za takie uważa się 1 proc., to ktoś pomyśli, że nic się nie stanie. Jeśli jednak dziecko umrze, bo mieści się w tym procencie to dla rodziców jest to 100 proc., bo dziecko umarło!
Przeżywalność podczas tych operacji jest mniejsza niż u dorosłych?
Tak, zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci z sercem jednokomorowym. Są też inne wady, bardzo złożone. Jeśli operujemy dziecko i ono umrze, to zawsze jest to dla nas porażka. Jeśli kwalifikujemy takiego małego pacjenta do operacji, nawet wiedząc że ryzyko jest bardzo duże, a ono nam zginie, to szczegółowo badamy, dlaczego do tego doszło. Sprawdzamy, czy była zła diagnostyka, czy popełniliśmy błąd kwalifikując dziecko do zabiegu, czy podczas operacji wydarzyło się coś, co nie powinno. Czy też serce nie wytrzymało i nie było możliwości pomocy. Jeśli jednak nie operowalibyśmy takiego dziecka, to by umarło. Jeżeli więc operujemy dziesiątkę dzieci i połowa przeżyje to już jest sukces. Choć takiej śmiertelności już nie ma. Nawet przy najcięższych wadach nie może przekroczyć 20 proc.
Co pan profesor robi po operacji, która nie zakończyła się sukcesem?
Nie mam wyjścia, muszę dalej operować. Człowiek musi skupić się na nowym zadaniu. Jednak to co stało się niedobrego, siedzi w środku. Trzeba zastanowić się, co robić, by takich sytuacji nie było. Czasem jednak nic nie znajdziemy.
Nie poszedł pan w ślady taty i nie zajął się przeszczepami serca, choć pracował w Zabrzu w klinice prof. Religi.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień