Inga Iwasiów: Interesują mnie uczucia i relacje między ludźmi
Inga Iwasiów, szczecińska pisarka, opowiada o pisaniu dla teatru i nie tylko.
„Dziecko” to pani debiut w jako autorki dramatu, ale nie do końca, ponieważ na podstawie pani opowiadania „Smaki i dotyki” powstał monodram Krystyny Maksymowicz.
Tak, te dwa spektakle znajdują się w repertuarze Teatru Współczesnego, można zobaczyć Krystynę Maksymowicz przechodzącą między rolami w obu.
Jak się czuje pisarz, który w teatrze widzi, jak jego postaci ożywają, dostają konkretne twarze, sylwetki, głosy?
To jest bardzo piękne doświadczenie. Pierwsze, z monodramem, już było dla mnie fantastyczne. Ale tym razem odczuwam dodatkowo jakąś magię, ponieważ mogłabym powiedzieć o każdej postaci stworzonej w spektaklu jako o bliskiej mi osobie. Nie czuję obcości, bariery interpretacji, która by poszła w niezrozumiałym dla mnie kierunku. Dramat został przeniesiony prawie w całości, z nielicznymi skrótami, a reżyserka z zespołem rozwikłała wszelkie zawiłości, niedookreśloności. Wyjaśnijmy, że niektórzy aktorzy grają więcej niż jedną postać, to mogłoby być trudne w odbiorze, ale osoby przechodzą w następne, dialogują bardzo logicznie. Pomaga w tym świetna scenografia, muzyka, choreografia, wideo.
Tutaj mamy też do czynienia z bardzo dobrym aktorstwem. Powstał z tego spektakl, który wciąga widza.
Cieszę się, że pani potwierdza moje odczucia, ponieważ ja sama mogę nie mieć dystansu. Spektakl jest bardzo spójny, przemyślany. Eksponuje główną historię, a zarazem daje pole do popisu aktorom, którzy wykonują osobne etiudy, oczywiście powiązane z główną akcją dramatyczną. Cały zespół ma okazję w tym spektaklu zaprezentowania wysokiej formy, wszechstronności. Potwierdziło się to, co zawsze mówimy o Teatrze Współczesnym, że to jest teatr zespołowy, ale także scena indywidualności.
O tym, że jest to teatr indywidualności, mogliśmy okazję się przekonać przy „Smakach i dotykach”. Czy tamten spektakl panią zainspirował do napisania dramatu?
Niezupełnie. Kiedyś próbowałam coś napisać dla teatru, ale popełniłam wszystkie błędy, które popełniają debiutanci. Pisałam monologowo, poetycko. Teraz chciałam przejść do dialogowego opowiadania świata. Ten pierwszy dramat się nigdzie nie ukazał, był tylko czytany na festiwalach. Po napisaniu trzech dramatów mogę powiedzieć, że zaczynam czuć potrzeby sceny i bardzo mi się ta zmiana języka podoba. Moja proza jest bardzo monologowa, skupiona na narracji. Natomiast w teatrze podstawowa zasada jest taka, że coś musi się dziać, postacie muszą mówić, także o tym dzianiu się. Oczywiście „Dziecko” to nie jest dramat bez reszty realistyczny, co zresztą jest dla mnie najciekawsze w spektaklu. Taki był zamysł, żeby przejść od zbierania opowieści na temat adopcji do fantazji na ten temat. Od realizmu historii do magii sceny. Od opowieści o instytucjach, do lęków osób, które się z nimi zetknęły.
W „Smakach i dotykach” porusza pani problem alkoholizmu kobiet, w „Dziecku” - temat adopcji. Wybiera pani takie tematy, żeby pokazać, że każdego z nas może to spotkać, czy opowiedzieć historię, czy są jeszcze inne powody?
Różne. Monodram „Smaki i dotyki” jest opowiadaniem ze zbioru pod tym samym tytułem. Wybrała je aktorka Krystyna Maksymowicz. Czy dlatego, że kobiecy alkoholizm bulwersuje? Może dlatego, że tekst daje niezłe pole do aktorskiego popisu. Tematy potocznie nazywane tematami tabu, choć ja nie do końca zgadzam się z tą kwalifikacją, ale trudniejsze, skłaniające do refleksji, społecznie zakłamane, interesują innych ludzi. Często mylimy jednak obyczajową ekscytację z doniosłością. Niekiedy w drobiazgu, w codziennym zdarzeniu tkwi więcej sensu niż w prowokacji. Opisuję i zwykłość, i nietypowość. Czasem tematy przychodzą same. Rozmawia się z kimś, usłyszy jakąś historię, przeczyta coś w gazecie i to zaczyna domagać się formy. Początkiem „Dziecka” była opowieść moich przyjaciół. Bardzo życiowy punkt wyjścia. Moje zdziwienie wywołał fakt, że niewiele wiemy o drodze, którą muszą przejść pary pragnące dziecka. Wiele osób zwracało mi uwagę na milczenie wokół emocji związanych z leczeniem niepłodności i z adopcją. Brak tu logiki: tyle mówimy o dzieciach, o miłości, o trwałych więziach, ale mamy ich uproszczony obraz, niemal cukierkowy: w chwili zapłodnienia powinien ludziom świecić Księżyc. Adopcja bulwersuje bardziej niż seksualność, choć oczywiście podskórnie czujemy, że zachodzi tu jakiś przewrotny związek.
O seksualności też pani pisała. Jak sprawić, żeby takie tematy „odczynić” wstydliwymi?
Odczynianie zawsze polega na mówieniu, na przedstawianiu. Sztuka wyjaśnia, pomaga zrozumieć. Temat rodzicielstwa, podobnie jak temat seksualności, stał się ostatnio tematem politycznym. W kontekście 500+, w kontekście in vitro czy moralności publicznej. Zestawmy dwa fakty: posiadanie dzieci spotyka się z „premią” w postaci 500+; osoby mające kłopoty z płodnością nie mogą liczyć na pokrycie kosztów ich leczenia. Tak więc górą są ci, którzy poczęli. Nikt tak tego nie nazywa, ale tworzy się niejako niechcący taką hierarchię. Kwestie, które są dla nas ważne, dzielą nas politycznie, co przecież pomaga sprawom zwykłych ludzi. Zasady, które decydują o naszym codziennym życiu, o naszym szczęściu czy braku tego szczęścia, mogą być przedmiotem targów politycznych. Spektakl „Dziecko” ma i takie wątki, ale one nie są pierwszoplanowe.
W drugiej połowie lat 90. zarzucano teatrowi, że jest za bardzo publicystyczny. Porusza tematy z pierwszych stron gazet, ale bardzo powierzchownie. Pani podejmuje te tematy od strony pojedynczego człowieka. To jest chyba trudne zadanie?
Bardzo trudne. Ja lubię teatr publicystyczny, reagujący na wydarzenia w świecie rzeczywistym, interwencyjny. Jednak poetyka pospiesznego komentarza przestała mi odpowiadać, znużyła mnie. Już tak bardzo nie interesują mnie te spektakle, w których mamy do czynienia z wycinkowym, mozaikowym opowiadaniem. Chciałabym, żeby powstawało więcej dramatów, które nie są zlepkami, nie są przeróbkami, tylko od początku do końca dziełami artystycznymi w warstwie tekstowej oraz realizatorskiej.
Jest taki temat, który chciałaby pani poruszyć?
Zamawiający teksty chcą od nas, piszących, żeby opisać jakieś tabu, przekroczyć granice. Na horyzoncie nie pozostało już tak wiele tematów zupełnie nie poruszanych. Postuluję zajmowanie się codziennością, bo tam jest więcej ukrytych tajemnic niż w zdefiniowanych z góry tematach trudnych. Na pewno kwestii, które podsuwa codzienność, nie brakuje i nigdy ich nie zabraknie, są samym życiem, mającym swój kalendarz: dla mnie od pewnego czasu istotniejszy jest wiek średni niż dojrzewanie. Nadal interesują mnie relacje społeczne, międzyludzkie, polityka i uczucia - ten katalog się nie wyczerpie. Sztuka, którą teraz kończę pisać, jest powrotem do tematu alkoholizmu, w pewien sposób mojego „firmowego”. Powstaje na zamówienie Teatru Nowego w Łodzi. Rozwija wątek z ostatniej powieści pt. „Pięćdziesiątka”. Tym razem opowiadam o współuzależnionej parze: miłość napędza uzależnienie, a uzależnienie napędza miłości.
Myśli pani, że rozmowa to jest lek na całe zło w życiu?
Na pewno nie szkodzi. Nie umiemy się inaczej komunikować. Istnieje jeszcze sfera komunikacji niewerbalnej, sprawdzającej się jako dopełnienie. Natomiast jeśli nie umiemy dowodzić swoich racji, nie umiemy się skomunikować werbalnie, w konsekwencji nie idziemy do przodu. W życiu osobistym, zawodowym i w polityce. Wszędzie powinniśmy rozmawiać.
Ale w rozmowie w cztery oczy z drugim człowiekiem możemy chyba zaryzykować szczerość?
Powinniśmy. Tutaj wchodzi w grę jeszcze możliwość odczytywania znaków niewerbalnych. Możemy zobaczyć po mimice, że ktoś nas nie akceptuje i próbować odwrócić sytuację. Na Facebook’u jest to trudniejsze. Napisane zdanie bywa powielane, komentowane. Oczywiście, proporcje między konwencjonalną rozmową, szczerością i retoryką są zmienne. Boję się jednak, że oduczamy się rozmów istotnych, gramy, udajemy, wytwarzamy awatary.