Iga Baumgart: Ta mina, którą robię, kiedy biegnę, to nie uśmiech. To grymas bólu
Za co kocha bieganie wyczynowe, a za co go nienawidzi? Jaką trenerką jest jej mama Iwona? Dlaczego czasem bardziej stresują ją treningi niż starty w najtrudniejszych mistrzostwach? Mówi o tym Iga Baumgart, brązowa medalistka Mistrzostw Świata w Londynie.
Brąz na Mistrzostwach Świata w Londynie, złoto na Uniwersjadzie w Tajpej, złoto na halowych Mistrzostwach Europy w Belgradzie - to w sztafecie 4 razy po 400 metrów, a indywidualnie wybiegała Pani dwa rekordy życiowe, na stadionie i w hali. Dużo sukcesów jak na jeden sportowy sezon...
To był bardzo dobry rok. Mam nadzieję na kolejne owocne sezony. Będzie trudniej, bo po sukcesach oczekiwania rosną: i moje, i dziewczyn z drużyny, i kibiców. Myślę, że mimo to kolejny sezon będzie spokojniejszy, bo nie będzie już takiego wysypu dużych wydarzeń sportowych, jak w tym roku, kiedy miałam najwięcej startów w karierze. Przygotowuję się jak na razie przede wszystkim na Mistrzostwa Europy w Berlinie.
Czy czasem decyduje Pani, że jakieś zawody poświęci, by zbierać siły na inne?
Czasem trzeba odpuścić, choć w tym sezonie nie odpuściłam niczego, a mimo to wyniki były takie, jak powinny być i to w najważniejszych momentach. Oczywiście najwyższej formy nie da się utrzymać przez cały rok, ale jeśli ma się odpowiednie treningi i jest się w dobrej kondycji, o wyniki można być spokojnym.
Pani trenuje z mamą...
I to nie jest łatwa współpraca. Czasem się na siebie obrażamy, czasem krzyczymy, ale się nie awanturujemy, a wszystkie niesnaski łagodzimy w tym samym dniu, żeby nie tworzyć nerwowej atmosfery. Plusem naszego duetu jest to, że mama zna mnie doskonale. Wie, kiedy tylko marudzę, że mi się nie chce dłużej trenować - i wtedy mnie skutecznie mobilizuje, a kiedy naprawdę padam - i odpuszcza.
Jak dziś wyglądają Pani przygotowania do zawodów?
W zimowe miesiące biegamy wolno, ale wiele odcinków. Im bliżej zawodów, tym treningi stają się intensywniejsze. Pokonujemy jednorazowo zaledwie 5-6 odcinków, ale na najwyższych obrotach. To bardzo wyczerpujące. Czasem bardziej stresuję się treningami, kiedy spoglądam na listę zadań do wykonania, niż przed samym startem na turnieju. Drżą mi ręce, zapowiadam, że zamknę się w pokoju i nie wyjdę na trening. Ale wychodzę i biegam. Każdy start w zawodach to też wielki wysiłek. Podobno jeden z dziennikarzy w swojej relacji z jakiegoś turnieju powiedział, że uśmiecham się podczas biegu, że będąc sto metrów od mety, wiem już, że wygram, dlatego tak się szczerzę. Znam tę swoją minę ze zdjęć. To nie szeroki uśmiech, to grymas bólu. Kiedy mam trochę czasu na odpoczynek, odkładam sprzęt na dno szafy i nie ma mowy, żebym podbiegła choć do autobusu.
Treningi, obozy, zawody: okazji do tego, by pobyć w domu nie ma Pani zbyt wiele...
Nie liczyłam dokładnie, ale poza domem spędzam jakieś 200-250 dni w roku. Kiedy przyjeżdżam, jestem najszczęśliwsza, gdy mogę robić zwyczajne rzeczy: uprać, posprzątać. Tak po prostu. Nigdzie nie wyjeżdżać, nie biec na trening. Z dziewczynami z drużyny spędzam o wiele więcej czasu niż z najbliższymi. Bywa, że dla narzeczonego mam zaledwie jeden weekend w miesiącu. Na szczęście też jest sportowcem, więc mnie rozumie. Zastanawiałam się jakiś czas temu, czy nie lepiej byłoby, gdybym więcej czasu poświęcała rodzinie. To on pierwszy namawiał mnie, żebym nie odpuszczała. Żebym dalej z pełnym zaangażowaniem robiła to, co kocham i nienawidzę równocześnie. Kocham za adrenalinę, nienawidzę za stres. Nienawidzę za wyczerpujące treningi, kocham za satysfakcję, że znów udało się je przejść. Kocham za radość ze zwycięstwa, nienawidzę za gorycz porażki. Po długim obozie żegnamy się z dziewczynami krótko i bez sentymentu: „to pa” i zwykle nie szukamy ze sobą kontaktu, kiedy mamy chwilę na odpoczynek. Za to podczas treningów i startów mamy ze sobą bardzo dobry kontakt. Oczywiście nieporozumienia się zdarzają, ale od razu je wyjaśniamy, odkładane na potem mogłyby się przerodzić w konflikt, a ten mógłby już wpłynąć na naszą współpracę podczas biegów.
Już dwa razy reprezentowała Pani Polskę na igrzyskach olimpijskich, w 2012 roku w Londynie i rok temu w Rio de Janeiro, gdzie zajęłyście Panie 7. pozycję...
I to był dla nas duży wyczyn. Kiedy porównuję te dwie sportowe imprezy, widzę różnice: w 2012 r. byłyśmy innymi zawodniczkami, i nie chodzi tylko o formę czy doskonalenie techniki. Do Londynu jechałyśmy oczywiście walczyć o jak najwyższe miejsce, ale nie miałyśmy złudzeń, wiedziałyśmy, że nie wrócimy z medalami. Wszystko było dla nas nowe, byłyśmy zachłyśnięte atmosferą i organizacją wydarzenia. W Rio od początku do końca była to sportowa walka o jak najlepsze miejsce, nie onieśmielały nas już powaga i znaczenie igrzysk olimpijskich. Zdążyłyśmy przyzwyczaić się do tego, jak to wszystko wygląda, zwłaszcza że Uniwersjada organizowana jest na podobnych zasadach. Mamy apetyty na jeszcze lepszy rezultatach na igrzyskach w Tokio w 2020 r. Jeśli siły i zdrowie na to pozwolą, jeśli obejdzie się bez poważnej kontuzji, bardzo chciałabym przed zakończeniem kariery wziąć jeszcze w nich udział.
Jest Pani w szczytowej formie i właśnie teraz mówi o zakończeniu kariery?
Dobra forma kiedyś się skończy. Trenuję od dziecka, a lekkoatletyka to bardzo wymagający i wyczerpujący sport. Na szczęście mam możliwość łączenia sportowej kariery ze studiami, przede mną obrona pracy magisterskiej. Zresztą wszystkie dziewczyny z drużyny są właśnie na etapie zakładania rodziny. Myślę o tym, by po zakończeniu kariery zająć się uczeniem dzieci albo trenowaniem zawodników klubowych.