Ich pierwsze takie święta: „Mama jest w niebie i czuwa, by nam się dobrze żyło”
Przed Mateuszem, Natalią, Gabrysią, Hubertem i Lenką pierwsze święta bez mamy. Jadwiga Gruszczyńska zmarła na raka w styczniu tego roku. Miała zaledwie 32 lata.
Dziewięcioletnia Natalka Gruszczyńska przewraca kartki maminego zeszytu z przepisami. Jej wzrok zatrzymuje się na babce cytrynowej. Przesuwa wskazującym palcem po kartce papieru i wymienia składniki ciasta: 25 deko mąki, tyle samo cukru i masła, 4 duże jajka, duża cytryna, łyżeczka proszku do pieczenia.
- Lubimy to ciasto. Upiekę je na święta, bo będzie przypominało nam mamusię - dodaje załamującym się lekko głosem.
Jadwiga Gruszczyńska odeszła 25 stycznia tego roku, jeszcze zanim usłyszała słowo „mama” z ust swojego najmłodszego dziecka - ośmiomiesięcznej wówczas Lenki.
32-letnia mieszkanka Dominikowic koło Gorlic od kilku miesięcy zmagała się z nowotworem. Walczyła o każdy dzień, by być z mężem i ze swoimi pięcioma pociechami.
Trudne święta
Razem z tatą Dariuszem, 12-letni Mateusz zajmuje się przygotowaniem święconki do koszyka. Pomagają im bliźniaki - Hubert i Gabrysia.
- Przecież oni też muszą mieć swoje obowiązki. We wrześniu idą do szkoły. Tylko pisankami musimy się zająć jak Lenka pójdzie spać, bo byłaby z nich najwyżej jajecznica - rozporządza rezolutnie Natalka.
W domu Gruszczyńskich wszystko jest niby po staremu. Na rabacie przed domem kwitną żonkile, przy drzwiach merdając ogonem wita gości york Tośka, zmarłej Jadzi. Na suszarce powiewają firany. Widać, że trwają przedświąteczne porządki. Gwar, szkoła, świetlica, zajęcia dodatkowe trochę zagłuszają myśli, że to będą pierwsze święta bez mamy.
Chwile kryzysu przychodzą wieczorem. Dobrze wie o tym Teresa Przybyło, siostra zmarłej. - Dom wypełnia cisza i pustka. Nie wychodzę stąd wcześniej, zanim nie wyściskam wszystkich na dobranoc. W uszach stale dudnią mi słowa mojej konającej siostry: „Ratuj moje dziecko”. Tylko które? - zamyśla się i ociera łzy.
W tym domu zawsze spędzali rodzinnie święta.
- Jeszcze jak żyła mama. Potem jej obowiązki przejęła Jadzia. Zapraszała wszystkich, gościła, choć wiem, że zawsze było to okupione całonocną pracą w kuchni - dodaje Teresa.
W tym roku do Dominikowic z Krygu przyjedzie Teresa, z Krakowa - Anna, a z Rzeszowa - Małgosia.
- Obiecałyśmy Jadzi, że nie zostawimy jej dzieci samych w tęsknocie za mamą - mówią zgodnie.
Marzyła, by mieć dużą rodzinę
Darek i Jadzia poznali się, gdy ona miała 17 lat. Była jeszcze w liceum. Była najmłodszą z siedmiorga rodzeństwa.
- Pracowałem wtedy przy budowie domu brata Jadzi. To tam się spotkaliśmy - opowiada Darek. Od tej chwili ciągnęło go z Kwiatonowic do Dominikowic. Bywał częstym gościem w jej domu, gdy tylko mógł, czekał na nią przed szkołą.
Zanim zdecydowali o założeniu rodziny, wiedział, że przyszła żona chce mieć kilkoro dzieci.
- To wynikało pewnie z faktu, że sama wychowała się w rodzinie wielodzietnej i wiedziała, że zawsze może liczyć na starsze rodzeństwo. Nie myliła się, bo to oni są teraz dla mnie największym wsparciem - mówi.
Darek wyjmuje z albumu zdjęcie sprzed kilku lat, gdy siedmioletnie dzisiaj bliźnięta - Hubert i Gabrysia - miały zaledwie kilka miesięcy.
- Jadzia była dzieckiem z bliźniaczej ciąży, więc spodziewaliśmy się, że i my doczekamy się bliźniaków - mówi.
Przeglądam fotografie z tego okresu. Śliczna, młoda, uśmiechnięta kobieta trzyma na rękach dwójkę, obok dowcipkuje dwunastoletni dzisiaj Mateusz i dziewięcioletnia Natalka.
- Wtedy byliśmy naprawdę szczęśliwi, cieszyliśmy się z dzieci, remontowaliśmy dom. Jadzia wszystko planowała i dopinała każdy szczegół według swojego gustu. Ostatnie zdanie zawsze należało do niej. Dzisiaj zostało mi tych kilka zdjęć i nasz największy skarb, dzieci - opowiada ze łzami w oczach.
Choroba przyszła jak złodziej
Jadzia nie miała problemów ze zdrowiem. Każda jej ciąża miała niemalże książkowy przebieg. Do ostatniej.
- Siostra miała na ciele wiele pieprzyków jak my wszystkie. Taka już nasza uroda - mówi Małgorzata, najstarsza z rodzeństwa. - Jeden nagle zaczął rosnąć. Okazał się znamieniem czerniakowym - mówi.
Zmiana powiększyła się w czasie ostatniej ciąży.
- Lenka urodziła się 16 maja. Żona powiedziała mi, że to najpiękniejszy prezent, jaki mogła dostać na Dzień Matki. Niestety nie mogła się cieszyć w domu, bo zaczęła mieć kłopoty z nerkami.
Już w szpitalu Tarnowie cudem ją wtedy odratowano. Okazało się, że przez obecność kamieni nerkowych wdało się zakażenie, tzw. urosepsa. Gdy sytuacja się ustabilizowała, usunięto znamię z jej pleców - opowiada Dariusz.
Wyniki histopatologiczne potwierdziły wkrótce najgorszy możliwy scenariusz i zabrzmiały jak wyrok - czerniak, nowotwór złośliwy skóry.
- Bałem się wtedy jak nigdy do tej pory. Wyobraźnia galopowała, gdy dowiedziałem się, że choroba może szybko dawać przerzuty. W myślach setki razy zadawałem sobie pytanie dlaczego ona, skoro problem dotyczy jednej na dziesięć tysięcy osób - opowiada Dariusz.
W lipcu zeszłego roku razem z wynikiem z histopatologii otrzymali jednak zapewnienie, że rokowania nie są złe, że nie ma przerzutów. Termin kontroli wyznaczono na grudzień. Jadzia zrobiła badania jeszcze w Gorlicach i okazało się, że ma przerzuty do jamy brzusznej.
Mąż widział, że choroba ją trawi, bo z dnia na dzień była coraz słabsza. - Wcześniej trudno było za nią nadążyć, była ciągle w ruchu - pranie, sprzątanie, gotowanie, pieczenie, odrabianie lekcji z Mateuszem i Natalką, spacery z bliźniakami.
Upieczemy babkę cytrynową na święta. Będzie przypominała nam mamusię
Wstawała zwykle pierwsza i ostatnia kładła się spać. A wtedy nawet kilkanaście minut spędzonych przy kuchni, by przyrządzić Lence zupkę, było dużym trudem.
Tydzień przed Bożym Narodzeniem Jadzia spędziła na oddziale onkologicznym gorlickiego szpitala. Święta, choć smutne były jednak wspólne. Ostatnie spędzone razem.
- Jadzia chciała, by były jak poprzednie. Pomogła nam ustroić choinkę. Upiekła jeszcze shreka - ulubione ciasto dzieci. Sporo już leżała. Była tak słaba, że w Sylwestra znów trafiła do szpitala - wspomina Dariusz.
Mama patrzy i czuwa
Do końca tematem jej rozmów z mężem i siostrami były dzieci. To od nich dwa dni przed śmiercią dowiedziała się, że najmłodsza córeczka zaczęła mówić.
- Lenka powiedziała „mama” w czasie kąpieli. Potem powtarzała to w słowo jakby prosiła, by mama z nią została - mówi ze łzami w oczach Teresa, siostra zmarłej. - Wypowiada je do dzisiaj, a my mówimy jej, że mama jest u aniołków - dodaje. Tu wtrąca się Natalka: - Mama patrzy na nas i czuwa, żeby dobrze się nam żyło - mówi.
Zanim pan Dariusz, Mateusz, Natalka, Hubert, Gabrysia i Lenka pójdą z koszykami do kobylańskiego sanktuarium, odwiedzą mamę na cmentarzu.
Na skromnym pomniku stoi bukiet żonkili. Palą się znicze. Obok zdjęcia Jadwigi widnieje inskrypcja: „Żal nasz bezmierny, cicha łza się sączy. Ucichnie wtedy, kiedy Bóg nas złączy”.