Hygge, mindfulness, a tak naprawdę ludziom chodzi o złote lamborghini
Nic tak nie poprawia nastroju w ponury, zimowy dzień, jak wpadka bliźniego, któremu leciutko zazdrościmy. Ta stara prawda znalazła ostatnio potwierdzenie, gdy kilka tysięcy osób ucieszyło się w internecie („polubiło” na Facebooku) na wieść o tym, że w Warszawie ktoś z własnej winy rozbił efektowne auto - lamborghini aventador w kolorze złotym, które kosztuje podobno półtora miliona złotych. Ja też oglądając zdjęcie tej wyścigówki zamruczałem pod nosem „dobrze tak łobuzowi”, choć przecież nie znam człowieka.
Bez żadnych podstaw założyłem, że facet w takim samochodzie musi być obrzydliwie bogatym gnojkiem, któremu wydaje się, że cały świat powinien mu od rana bić pokłony. I już po chwili się zawstydziłem, gdy przeczytałem, że kierowca długo po stłuczce nie wysiadał z pojazdu. Prawdopodobnie sparaliżowany myślami o swym nieszczęściu powtarzał w duchu: „Nic się nie stało. Zaraz się zbudzę we własnym łóżku i przekonam się, że to był tylko zły sen”. A już zupełnie głupio mi się zrobiło, gdy dotarłem do wzmianki, że rozbite złote auto było wypożyczone. Gość będzie musiał nieźle zabulić, może nawet komornik zabierze mu telewizor plazmowy, lodówkę z zamrażarką i automatyczną pralkę? Jestem zatem o krok od wniosku, że nieborak chciał się przez parę godzin poczuć jak milioner i los sobie z niego podle zakpił.
A gdyby lamborghini nie było złote? Gdyby to w ogóle nie było lamborghini ani ferrari, maybach, porsche czy bentley? Dociśnijmy myśl w drugą stronę do ściany - gdyby warszawiak nie jechał najpodlejszym nawet autem, lecz skuterem czy rowerem i po stłuczce musiał wracać piechotą, pchając czy niosąc połamany wehikuł? Tak, niewątpliwie diabeł tkwi w takich szczegółach.
Dobrze byłoby złapać taki luz, jaki rzekomo mają Duńczycy, którzy w badaniach wychodzą na najszczęśliwszy naród świata. Międzynarodową karierę robi pojęcie „hygge”, oddające ich podejście do życia. Można je streścić kilkoma hasłami: skromne wymagania, proste przyjemności, przytulne mieszkanko, ciepłe skarpety, kubek kawy w dłoniach, bliskość przyjaciół. Powiecie, że to zwykły minimalizm - tyle że w sytym społeczeństwie. Ci ludzie nie muszą się szarpać „od wypłaty do wypłaty”, nie biorą chwilówek, nie zaciągnęli kredytów we frankach szwajcarskich, nie posyłają dzieci na balet czy jazdę konną, żona nie truje im o nowych brylantach najlepszej przyjaciółki...
Coś podobnego do hygge oferuje koncepcja „mindfulness”, czyli życia skupionego na fajnych drobiazgach. Chodzi mniej więcej o bycie „uważnym”, bo gdy idziemy przez życie w pośpiechu i rozpychając się łokciami - gubimy przyjemność z doświadczania zwykłych sytuacji i prostych uczuć. Dopuszczając do siebie falę codziennych frustracji, przestajemy odczuwać smak życia.
Możecie odnieść wrażenie, że tego rodzaju mądrości to nic nowego pod słońcem. Ktoś dał kolejne, atrakcyjne opakowanie, a w środku wciąż ta sama, wręcz staroświecka recepta na odnalezienie harmonii i sensu egzystencji. Oczywiście! Modne pojęcia i słówka wyjdą z użycia, lecz Twoja reakcja na rozbicie złotego lamborghini pozostanie najlepszym testem na to, czy jest Ci dobrze ze sobą.