Gwałciciel zastraszył Lubuskie. Mimo że tak naprawdę go nie było
Pamiętacie? Człowiek z tego portretu pamięciowego sprawił, że kobiety bały się wyjść z domu, powstawały straże obywatelskie i wyznaczano nagrody. Tymczasem zboczeniec grasował tylko w wyobraźni
Dziś nieco ironicznie spoglądamy na pierwszą stronę naszej Gazety ze stycznia 2010 roku. Portret „gwałciciela”, który miał wówczas szaleć na południu Lubuskiego. Ironicznie, gdyż wyobraźnie sobie portret rzekomego sprawcy w... kominiarce. Jednak wówczas, siedem lat temu, wiele rzeczy dziś wydających się absurdalnymi były powodem do paniki. Seria napaści na kobiety na tle seksualnym.
Pierwszy sygnał? 9 stycznia w Zielonej Górze. Do piątku, 12 lutego zarejestrowano dziesięć ataków. Pięć w Zielonej Górze, a pozostałe w Świdnicy, Lubsku, Wschowie, Krośnie Odrzańskim i Leśniowie Wielkim. Ofiarami nieznanego sprawcy padały kobiety mające od 16 do 40 lat. Niemal w każdym przypadku atakował je ostrym narzędziem. Dwie z ofiar, obie z Zielonej Góry, zostały zgwałcone. Powstały patrole obywatelskie, kobiety na nocną zmianę szły do pracy w eskorcie mężów i braci, niewiasty szturmowały kursy samoobrony, a policjanci i samorządowcy obiecywali coraz wyższe nagrody za pomoc w ujęciu sprawcy. Z dnia na dzień każdy mężczyzna był podejrzanym, zwłaszcza jeśli spojrzymy na ówczesne portrety pamięciowe, które pojawiły się w sklepach, na drzewach... Pasowały do każdego.
Piątek, 12 lutego. O 6.45 w Krośnie „gwałciciel” napadł na 40-letnią panią Dorotę, gdy wychodziła do pracy w pobliskim markecie. Uderzył ofiarę w kark, ta zasłaniała twarz rękoma, więc pociął jej dłonie. Kobieta zachowała się bardzo dzielnie. Kopnęła bandytę, upadł na śnieg. Pani Dorota uciekła i poprosiła o pomoc kioskarkę. Później w rozmowie z „GL” mówiła tak mądrze, tak spokojnie, że zrobiła na wszystkich wrażenie swoją odwagą. „Wspaniała kobieta” – pisali internauci. Okazało się, że chciała zostać policjantką.
Gdy przyjechaliśmy, Krosno przypominało policyjny poligon. Roiło się od stróżów porządku i pograniczników. Przeczesywano cal po calu niewielki skwer. To tutaj miało dojść do napadu. Policjanci ścigali, dziennikarze pisali, kobiety się bały, mężczyźni zapowiadali samosąd, a sprzedawcy gazu pieprzowego liczyli kasę. Niemal codziennie dowiadywaliśmy się o nowych ofiarach gwałciciela, a raczej gwałcicieli, bo mówiono o co najmniej dwóch.
Niemal dokładnie rok później mama pani Doroty rozmawiała z nami na klatce schodowej, nie chciała, żebyśmy wchodzili do środka. Słychać szczekanie psa, cichy ruch za drzwiami...
– To był impuls, tyle wówczas o tym się mówiło... – tłumaczyła zachowanie córki. – Ale niewiele z nich miało tak złą passę, jak Dorota. Wiele rzeczy jej nie wyszło, znalazła się w głębokiej depresji...
Kobieta okaleczyła się maszynką do depilacji...
Gdy byliśmy w Krośnie i zbieraliśmy informacje o odwadze pani Doroty, dostaliśmy sygnał o kolejnym napadzie, tym razem w Leśniowie Wielkim. Dwóch mężczyzn podjechało białym volkswagenem golfem przed dom, w którym była 20-latka. Podając się za komorników, wtargnęli do kuchni. Wyższy rzucił kobietę na kanapę. Uderzył dziecko, które stało obok. Był brutalny. Pociął 20-latce uda. Na szczęście, miała na sobie dwie pary spodni, więc rany nie były głębokie...
I znów wróciliśmy do niepozornego domu po roku. W mieszkaniu „ofiary gwałtu” w Leśniowie były dwa koty, królik, pies... Ale nie było dzieci. Dziewczyna opowiada, że zrobiła to wszystko, by o nie walczyć.
– Nie, nie chodziło mi ani o sławę, ani o pieniądze, ale właśnie o dzieci – mówiła w 2011 roku spokojnie. – Miałam sprawę o odebranie praw rodzicielskich i postanowiłam walczyć. Ale co mogłam zrobić? Nikt nie chciał mi pomóc. Postanowiłam zagrać na ludzkiej litości. Tak jak umiałam.
– I po co był ten cały cyrk? – denerwuje się jej partner. – Przez dwa tygodnie mnie też oszukiwała, a policjantom podała nawet mój rysopis.
– Żaden inny facet nie przychodził mi do głowy.
– A później na ulicy prawie mi łomot spuścili. Dobrze, że miałem dziecko na ręku... A ja w tę historię naprawdę uwierzyłem. I wie pan, jaka była pierwsza moja myśl? Skrzyknąłem chłopaków, wsiedliśmy do auta i postanowiliśmy tego s... zatłuc.
– Wpadłam w taką desperację. I sądzę, że każda z nas, z dziewczyn, które kłamały, miała jakiś swój inny osobisty powód.
2 lutego byliśmy w podzielonogórskiej Świdnicy. Zboczeniec zaatakował 16-latkę. Dziewczyna zgłosiła, że podczas spaceru z psem po parku zaatakował ją nieznany mężczyzna. Z jej relacji wynikało, że sprawca przewrócił ją na ziemię i okaleczył ostrym narzędziem. Do gwałtu nie doszło, bo uciekł spłoszony przez przechodniów. Rozmawialiśmy we wsi, na uliczkach wokół szkoły. Ludzie byli wstrząśnięci, czuć było samosądem, zwłaszcza, że tzw. opinia publiczna uznała, że jeden z mieszkańców wsi jest podobny do mężczyzn z portretu pamięciowego. Potencjalny „gwałciciel” mówił nam później o gehennie, którą przeszedł. Rychło okazało się, że nastolatka wymyśliła napad. Stanęła zresztą za to przed sądem dla nieletnich. Jako powód dziewczyna podała problemy osobiste oraz w szkolne. Sama również się pokaleczyła żyletką. Dodajmy, że bardzo płytko. Zakrwawiona, roztrzęsiona wróciła do domu. Rodzicom opowiedziała o napadzie gwałciciela. Relacjonowała, że przyjechał autem, którym potem uciekł.
Relacje kobiet, pełne łez i emocji, postawiły na nogi setki policjantów, żołnierzy i pograniczników. Tylko w Krośnie i okolicy, w dniu zgłoszenia napadu na panią Dorotę skontrolowano kilkaset samochodów. To tworzyło niemal atmosferę stanu wojennego. Szybko okazało się, że nawet „pewny” gwałt z Zielonej Góry tak naprawdę gwałtem nie był. Prawdopodobnie dziewczyna została pobita, ale raczej „klient” nie zapłacił za usługę. Mogło też pójść o porachunki osobiste między dziewczynami. Niewiasta zgłosiła jednak gwałt.
Po kilku tygodniach sprawą zielonogórskiego gwałciciela zajmowali się już prawnicy, socjolodzy i kryminolodzy. I to nie tylko pod kątem motywów kierujących kobietami. Interesujący był przede wszystkim obieg informacji. Za sprawą internetu stróże prawa zostali zalani informacjami. Policjanci zweryfikowali także swoje procedury. I podliczyli wydatki. Tylko te w Krośnie oszacowano na 40 tys. zł...
Zielonogórska prokuratura po kolei umarzała kolejne śledztwa w sprawie rzekomego gwałciciela. Przed sądem stawały kolejne „ofiary”, otrzymywały wyroki w zawieszeniach. Jak mówiono, w całej tej historii czuć było miejskim mitem, tak jak przed laty w historiach z czarną wołgą porywającą dzieci. Prokurator mówił, że to niepokojące, jak łatwo wszyscy możemy uwierzyć w tak dramatyczne opowieści. Wierzymy, że coś takiego obok nas może się zdarzyć... I to, jak łatwo w tę historię jak z filmowego thrillera dały się wkręcić media.