Gruszka: Curie-Skłodowska to piękny umysł
Na ekrany polskich kin weszła filmowa biografia polskiej noblistki - film pt. „Maria Skłodowska-Curie” w reż. Marie Noelle. Rozmawiamy z odtwórczynią tytułowej roli - Karoliną Gruszką.
Nie myślała Pani, aby przeprowadzić się do Krakowa?
Myślałam, ale ten smog mnie teraz przeraża.
Pytam nie bez powodu: bo ostatnio niemal co pół roku kręci Pani nowy film pod Wawelem. Najpierw była „Pani z przedszkola”, potem „Maria Skłodowska-Curie”, no a niedawno - „Śpij kochanie”.
Zgadza się. Ciągnie mnie jakoś do Krakowa. Przyznam, że bardzo poważnie myśleliśmy z moim mężem, który też uwielbia Kraków, aby się tutaj przeprowadzić, ale mamy małą córeczkę i jej zdrowie jest dla nas bardzo ważne.
Jeśli chodzi o „Marię Skłodowską-Curie”, to kilka scen powstało pod Wawelem?
Tak. Kręciliśmy tutaj na Uniwersytecie Jagiellońskim, który udawał paryską Sorbonę. Ale był to początek realizacji filmu, więc to były dla mnie bardzo ważne sceny, ponieważ dopiero wcielałam się w tę postać. Dlatego bardzo mi się Kraków kojarzy z tym filmem. (śmiech)
Maria Skłodowska-Curie jest dla wielu Polaków postacią papierową, znaną jedynie z lekcji fizyki i chemii. Była Pani zaskoczona, kiedy przeczytała scenariusz, że miała ona tak burzliwe życie?
Oczywiście. Ale była to dla mnie jako aktorki też ogromna radość, że tam jest tyle namiętności i będę miała co grać. Płomienny romans, pojedynki w lesie, paparazzi przed domem. Tego się nie spodziewałam, a rzeczywiście to wszystko się wydarzyło. Poza tym, że Maria Skłodowska miała piękny umysł, potrafiła mieć też wielką pasję do życia. I do swoich mężczyzn, i do swoich dzieci, i do nauczania. Już w podeszłym wieku pisała do swoich córek, że najważniejsze to zauważać te piękne wschody słońca, te kwiaty, tę zieleń. Łączyła więc w sobie kobiecą naturę, zorientowaną na „bycie”, z męską naturą, skoncentrowaną na działaniu. I potrafiła znaleźć w sobie w jakiś przedziwny sposób równowagę między tymi przeciwstawnymi pierwiastkami.
Aktorzy najczęściej budując rolę poszukują w granej postaci podobieństw do siebie: zbliżonych przeżyć czy emocji. Pani też tak podeszła do Marii Skłodowskiej?
Nie. Ja pracuję odwrotnie: szukam różnic. Podobieństwa w zasadzie mnie nie interesują. Dużo ciekawsze są dla mnie różnice, bo pozwalają złapać większy dystans do postaci - i przez to lepiej ją zobaczyć.
I jak sprawdziło się to w przypadku Skłodowskiej?
Te różnice nietrudno mi było znaleźć. Przede wszystkim ona miała genialny i ścisły umysł. Przy tym bardzo specyficzną wrażliwość. Ja takich cech nie posiadam, niestety. Natomiast, jeśli chodzi o podobieństwa, na których się nie skupiałam, a które mogłam jednak zauważyć, to przede wszystkim było to, że ja też mam doświadczenie życia za granicą, mam męża, który jest innej narodowości, no i też dzielę z nim wspólną pasję, która jest jednocześnie naszą pracą. Choć nie budowałam na tym swej roli, to oczywiście w jakimś stopniu pokazałam postać Skłodowskiej przez pryzmat tych doświadczeń. Bo przecież tak coś rozumiemy i odczuwamy, jakie sami mamy przeżycia i doświadczenia.
O „Marii Skłodowskiej” już długo przed premierą mówiło się, że będzie to „film feministyczny”. To bliskie Pani przesłanie?
Takiego założenia nie było. Dlatego jestem ostrożna w nazywaniu Skłodowskiej feministką. Wątpię, by ona sama siebie tak określała. Po prostu walczyła o prawo do zrealizowania tego, co uważała za ważne nie tylko dla siebie samej, ale również dla całej ludzkości. Przekonaliśmy się o tym - i przekonujemy się nadal do dzisiaj. To, co pokazujemy w filmie, jest prawdą, są dokumenty świadczące o tym, że tak było. Faktem jest, że przed nią nie było kobiet na Sorbonie, nie wykładały one, nie obejmowały katedr. Nie prowadziły samodzielnie badań na tak szeroką skalę, ani nie dostawały Nobli. Skłodowska musiała przecierać szlaki, ale nie zawsze jej się udawało. Nie przyjęto jej kandydatury do paryskiej akademii nauk, chociaż była zdecydowanie najlepszą kandydatką i za chwilę dostała drugiego Nobla. Odrzucono ją tylko i wyłącznie dlatego, że była kobietą. Takie były czasy, całe szczęście trochę się to teraz zmieniło. Ale w wielu miejscach na świecie podobne zachowania nadal są niestety aktualne.
Wiąże się z tym ważny w filmie wątek rodziny Skłodowskiej. Jej dziećmi opiekuje się głównie dziadek lub siostra, a ona skupia się na badaniach. To znaczy, że kobieta robiąca karierę nie powinna zakładać rodziny?
Ależ skąd. Ojciec Piotra Curie, jej teść, rzeczywiście bardzo pomagał w opiece nad dziećmi, choćby ze względu na to, że mieszkali razem w jednym domu. Siostra tylko ich odwiedzała, przyjeżdżając od czasu do czasu z Polski. Sama Skłodowska była bardzo obecna w domu. Jeśli gdzieś wyjeżdżała, pisała często listy do swych dzieci. Zachowała się bardzo bogata korespondencja z tamtego czasu. O tym, jak dzieci były dla niej ważne, może świadczyć fakt, że zorganizowała dla nich prywatne nauczanie, była bowiem rozczarowana tym, jak uczono wówczas w szkołach. A zorganizowanie takiej szkoły dla dzieci, przy jej szeroko zakrojonej pracy, nie było wcale łatwe. Ja sama dzisiaj mam dylemat, czy znajdę w sobie tyle determinacji, aby coś takiego dla swojej córki zorganizować. Poza tym, Skłodowska prowadziła potem ze starszą córką Irene wspólnie badania - i ona później też dostała Nobla. Podsumowując: obie córki wychowała na mądre i dobre kobiety, które tak właśnie zostały zapamiętane przez swoje rodziny. Reżyserka filmu, Marie Noelle, spotkała się zresztą z wnuczką Marii Skłodowskiej, i ona opowiadała o niej przede wszystkim jako o bardzo czułej mamie i babci. A te jej dwa Noble traktowała z przymrużeniem oka. „No ale twoja babcia jest takim sławnym naukowcem” - przekonywała jednak Marie Noelle, na co ona odpowiedziała: „Ale gdzie tam, po prostu w naszej rodzinie bardzo dużo się pracuje”. (śmiech)
Marie Noelle była podobno już od dziecka zafascynowana postacią Marii Skłodowskiej-Curie. Na pewno miała więc dokładnie określoną wizję tej postaci. Czy to znaczy, że nie pozwalała Pani na planie nic dodać od siebie?
Dokładnie wiedziała, co chce opowiedzieć. Już na castingu, a jeszcze mocniej na próbach w Monachium, okazało się, że moje rozumienie Marii Skłodowskiej spotkało się z tym, co ona myślała o tej postaci. Zresztą pewnie dlatego wybrała mnie do tej roli, bo czuła, że się dogadamy. I później na planie zostawiła mi dużą swobodę. Przez pierwsze dni miałam nawet niedosyt jej uwagi w stosunku do mojej osoby. „Ja coś robię, ale czy ktoś nad tym czuwa?” - myślałam. Oczywiście Marie Noelle czuwała: kiedy miałam momenty wahania, bardzo mi pomagała.
A który wątek wzbudzał Pani największe wątpliwości?
Wątek romansu Marii Skłodowskiej z Paulem Langevinem. Bo był trochę kontrowersyjny. W swych listach, które do niego pisała, jednoznacznie namawiała go do opuszczenia rodziny i związania się z nią. To oczywiście można z punktu moralności oceniać różnie. I takie też były tego konsekwencje dla niej i dla niego. On o mało nie zginął w pojedynku, a jej o mało nie odebrano drugiego Nobla. Nie mówiąc już o skandalu obyczajowym, który rozdmuchały media. Staraliśmy się więc zrozumieć jej intencje i pokazać kontekst całej sytuacji, co zajęło nam najwięcej czasu.
Lubi Pani pracować z zagranicznymi reżyserami?
Tak. Moje życie zawodowe układa się ostatnio tak, że sporo pracuję za granicą. A zatem - w obcych językach. I bardzo to lubię. Jednak muszą to być te języki, które dobrze znam: angielski, francuski i rosyjski. Każdy język niesie bowiem zupełnie inną energię. To pozwala z kolei sięgać po zupełnie odmienne środki aktorskiego wyrazu. Gorzej z tymi językami, którymi nie mówię płynnie. A zdarzyło mi się grać po niemiecku i w jidysz. Musiałam się uczyć kwestii na pamięć, czyli „na małpę”, w efekcie czego miałam mniejszą przestrzeń do improwizacji.
W minionej dekadzie mówiło się, że to David Lynch „otworzył drzwi do zagranicznej kariery przed Karoliną Gruszką”, angażując Panią do swego „Inland Empire”. Co sądzi Pani o tym z dzisiejszej perspektywy?
To była przede wszystkim wielka przygoda. Czy nauczyłam się coś od Lyncha w sferze zawodowej? Tego, aby mieć w sobie jak najwięcej otwartości i zaufania do reżysera. Pracowaliśmy przecież bez scenariusza, każdy dzień na planie stanowił więc dla aktorów wielką niewiadomą. To była jedna wielka improwizacja. Oczywiście nie otworzyło to przede mną na oścież drzwi do Hollywood. Ale faktycznie, kiedy reżyserzy spoza Polski widzą dzisiaj w moim CV, że zagrałam główną rolę u Davida Lyncha, jakoś to na nich działa. (śmiech)
Mamy teraz jednak na ekranach kin festiwal polskich filmów z Pani udziałem. Oglądaliśmy „Szczęście świata” i „Sztukę kochania”, teraz mamy „Marię Skłodowską-Curie”, a w kolejce czeka „Śpij kochanie”. To wygląda tak, jakby nasi reżyserzy tylko czekali na Pani powrót z Rosji, gdzie mieszkała Pani z mężem przez ponad pięć lat.
(śmiech) No nie wiem, czy tak czekali. Przecież w końcu jakoś daleko nie wyjechałam. To prawda - nie grałam w Polsce, ale tylko dlatego, że dostawałam ciekawsze propozycje z zagranicy. Po prostu tak się ułożyło, że kiedy przeniosłam się z rodziną do Polski, pojawiły się interesujące propozycje. Mam jednak też świadomość tego, że w tym zawodzie są lata grube i są lata chude. Ja teraz mam dobrą passę, ale pewnie za chwilę będę musiała poczekać na ciekawą rolę. Tym bardziej że jestem już trochę rozpieszczona przez los i po zagraniu tak wielowymiarowych postaci jak Maria Skłodowska, trudno mi będzie przyjąć scenariusz, w którym postać kobieca będzie mało interesująca. Ale pracuję też dużo w teatrze i mam dużo planów w tym zakresie. To mnie zaspokaja aktorsko.
No właśnie: długo grała Pani w moskiewskim teatrze u swego męża - reżysera Iwana Wyrypajewa. Czy nabyte tam doświadczenia przydają się Pani teraz w kinie?
Aktorstwo teatralne bardzo różni się od filmowego. Natomiast ja czuję, że w teatrze, szczególnie tym wyrastającym z rosyjskich tradycji, bardzo się rozwijam. I to nie są puste słowa. Wiem, co to znaczy, bo widzę kolejne kroki, które zrobiłam i które mam do zrobienia. Co ciekawe - dzięki temu zmienia się nie tylko mój sposób gry aktorskiej, ale też moja wrażliwość i sposób postrzegania siebie samej i świata. Wykorzystuję to nie tylko w teatrze - ale również w kinie.
Kiedy niespodziewanie wyjechała pani do Moskwy z Iwanem Wyrypajewem, w środowisku teatralnym i filmowym w Polsce aż wrzało. Mówiono, że została Pani uprowadzona i zniewolona. Jak było naprawdę?
Nikt mnie nie porywał. Pojechałam tam z wielką radością. Dzisiaj z sentymentem wspominam ten wspaniały czas, kiedy byłam w Rosji. Bo trafiłam w Moskwie w takie środowisko teatralne, które mnie wiele nauczyło i zainspirowało. Uczestniczyłam w nowych dla mnie poszukiwaniach artystycznych - i to nie tylko w dziedzinie teatru. Tyle mogę powiedzieć na ten temat.
Oboje z mężem postanowiliście działać na polu teatralnym w Polsce. Jak idzie?
Otworzyliśmy firmę producencką i realizujemy spektakle. Na razie mamy jeden za sobą - „Słoneczną linię” z Borysem Szycem. Przyjedziemy z tym przedstawieniem na pewno też do Krakowa. A w planach mamy już kolejne dwa spektakle.
A córka jak się czuje w Polsce?
Bardzo dobrze. Chodzi tu do przedszkola. Tak naprawdę przeprowadziliśmy się do Polski właśnie ze względu na nią. Wydaje się nam, że tu będzie miała lepsze warunki do swobodnego rozwoju.
Karolina Gruszka ma 36 lat. Zadebiutowała w programie „Dyskoteka Pana Jacka”, w wieku 9 lat. W 2003 r. skończyła studia w Akademii Teatralnej w Warszawie. W latach 2003-2008 była aktorką Teatru Narodowego. Jest żoną rosyjskiego reżysera Iwana Wyrypajewa. W 2012 roku urodziła córkę. Na 30. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zdobyła Złotego Lwa za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą („Kochankowie z Marony”). Posiadaczka Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza miesięcznika „Teatr” za najlepszą kobiecą kreację aktorską sezonu 2009/2010.