Granica wytrzymałości. Po (nie)właściwej stronie muru
To, co dzieje się na wschodniej granicy Unii Europejskiej, to jest nie tylko kryzys humanitarny. To przede wszystkim kryzys humanizmu. Chyba nieodwracalny.
Celowo nie piszę: wschodniej granicy Polski, bo to od razu uruchamia polityczne skojarzenia, wyzwala natychmiastową chęć oceny działań polskiego rządu i zachętę do narodowej kłótni. Problem jest tymczasem znacznie szerszy, wykracza daleko poza kuriozalne konferencje polskich ministrów i działania służb rekwirujących kredę dzieciom, rysującym kolorowe obrazki pod krakowską siedzibą krakowskiej PiS (choć tak, za takie rzeczy powinny lecieć głowy). To są jednak naprawdę sprawy poboczne.
„Mamy do czynienia z procesem, który kwestionuje cały dorobek naszej cywilizacji. Nie mówię tylko o Polsce, bo Polska nie jest w stanie sobie poradzić z tym, co mamy na granicy. To wymaga zaangażowania międzynarodowych organizacji, ONZ. Tutaj umierają ludzie. To jest wstęp do eksterminacji” - mówił w ostatnich dniach we wstrząsającej rozmowie z Radiem Nowy Świat Mirosław Miniszewski, filozof i pisarz, mieszkający w strefie stanu wyjątkowego. Człowiek, który niesie błąkającym się po lasach uchodźcom pomoc i naoczny świadek dziejącego się tam dramatu. Dramatu, który skutecznie wypieramy ze zbiorowej świadomości, a wręcz ostentacyjnie ignorujemy.
To audycja, która wyrywa z butów, prowadzącej ją dziennikarce Beacie Grabarczyk pod koniec po prostu łamie się głos. To relacja z piekła, które dla własnej wygody i komfortu zasłoniliśmy kurtyną zbudowaną z określeń w rodzaju: obrona granicy, presja na UE, migranci ekonomiczni, zagrożenie ze Wschodu, atak hybrydowy. Boleśnie oczywisty jest tymczasem fakt, że odgrodzenie się murem od zbrodniczych działań Łukaszenki nie zmieni tego, iż kilkaset metrów od nas cierpią i giną niewinni ludzie. Prawdziwego rozmiaru tej tragedii nawet nie znamy, nie chcemy jej sobie wyobrażać. Odwracamy wzrok. Siła mechanizmów wyparcia - systemowa i indywidualna - jest obezwładniająca. Zawsze i wszędzie.
Nie trzeba zajmować się przepychaniem winy na białoruską stronę, bo ona jest bezsprzeczna, ale przepychanie tam ludzi to już działanie całkowicie obce tym mitycznym, europejskim wartościom. Tak samo zresztą jest przecież z odpychaniem przeładowanych łodzi od europejskich wybrzeży na Morzu Śródziemnym. Bo w tych sytuacjach, nomen omen, granicznych Unia Europejska zawodzi, choć to jej kraje członkowskie, crème de la crème cywilizacji zachodniej, są bezpośrednio odpowiedzialne za większość powodów współczesnej migracji.
My, owszem, może w najmniejszym stopniu, ale to niezmiennie ciekawe, że jako naród, który nie zawsze był po dobrej stronie muru, ochoczo zgadzamy się na wznoszenie nowych. Również w sensie symbolicznym, bo zdaje się, że geopolitycznie budowanie zapór jest nieuniknione. Kruchy porządek świata rozpada się na naszych oczach, a proces ten za chwilę jeszcze przyspieszy za sprawą klimatycznej katastrofy. Trzeba będzie stawiać coraz więcej płotów i zasieków, a potem modlić się, żeby zawsze przebywać po ich właściwej stronie. Bo w innym razie my też nie będziemy mogli liczyć na żadną pomoc.