Gott mit uns – każdy inteligent w Polsce, nawet ten dopiero zaproszony przez władzę do tworzenia tzw. nowej elity lub/i na ważne stanowiska – wie, że taki napis widniał na rynsztunku niemieckich żołnierzy, którzy 81 lat temu deptali Polskę. Wielu owych hitlerowców zostało wkrótce zbrodniarzami – ale byli to wciąż zbrodniarze wierzący, że wszystko czynią z woli Boga. Jako potomka generacji, która przeżyła ów koszmar, przeraża mnie obecny wysyp ludzi pewnych, że „Bóg jest z nimi”.
Tym, którzy nie wiedzą, warto przypomnieć, że starotestamentowa dewiza „Gott mit uns” nie pojawiła się na mundurach z okazji blitzkriegu. Ona była tam od czasów pruskich, gdy umieszczono ją na Orderze Łabędzia. Ten z kolei zaczerpnął nazwę od brandenburskiego zakonu rycerskiego, którego celem było - jak pisze Gustav Adolph Ackermann – „krzewienie kultu Maryi” oraz „wprowadzanie w życie zasad chrześcijaństwa poprzez nabożne czyny”, a od połowy XIX w. – „szerzenie pomocy cierpiącym i poszkodowanym przez wojny i katastrofy przyrody”.
Dla uplastycznienia tego celu, na insygniach zakonu widniało czerwone serce – symbol miłości i skruchy - otoczone dwiema piłami symbolizującymi męczeństwo. Odznakę zdobiła podobizna Maryi z Dzieciątkiem, u której stóp umieszczono białego łabędzia - symbol niewinności…
Pierwszy król Prus, Fryderyk I Hohenzollern, uczynił „Gott mit uns” dewizą swego państwa, dlatego widniała ona na sztandarach i rynsztunku armii pruskiej, a potem niemieckiej, aż po Reichswehrę i Wehrmacht. Tradycję porzuciła dopiero Bundeswehra, ale np. policja w RFN używała „Bóg z nami” jeszcze za mojego życia, cztery dekady temu.
Przypominam o tym nie tylko z okazji kolejnej rocznicy wybuchu wojny, w efekcie której mój dziadek przeszedł koszmar obozów koncentracyjnych, a moja mama do dziś ma traumę. Jako potomka generacji, która przeżyła ową hekatombę, przeraża mnie dzisiejszy wysyp ludzi stuprocentowo pewnych, że „Bóg jest z nimi” i uzasadniających każdy swój czyn lub postulat „wolą Pana”. Owszem, nie wszyscy z nich są lub będą zbrodniarzami, ale… Mam podstawy do obaw.
Te obawy narastają we mnie także dlatego, że najsłynniejszymi Polakami w świecie – mówię tu o popularnych mediach – stali się dziś nie św. Jan Paweł II (którego na Zachodzie coraz częściej obarcza się winą za przemilczanie pedofilii w Kościele), ani Lech Wałęsa (którego pamięć polskie państwo chce z premedytacją zatrzeć lub zniszczyć), lecz panowie Kanthak i Pawlak.
Pierwszy twierdzi, że w USA widział „sklepy mięsne dla ideologii LGBT”; w angielskim slangu faktycznie istnieje coś takiego, jak „meat market” (dosłownie: „targ mięsny”), ale oznacza np. klub nocny lub bar, w którym szuka się partnera do seksu. Nie kupisz tam szynki, ani – za przeproszeniem - rąbanki. Pawlak to jeszcze cięższy przypadek, bo pełni superważną (niegdyś) funkcję Rzecznika Praw Dziecka. I jako taki wprawił w osłupienie świat, a może i rodzinny kosmos, wywodami o farmaceutykach zdradziecko podsuwanych ofiarom przez terapeutów w celu zmiany płci.
Z tego teraz słyniemy my, Polacy. Ba, dla niektórych jest to powód do dumy: w słowach i czynach Kanthaka i Pawlaka widzą bowiem „obronę wartości”. Ja widzę za to hardą pewność, że „Bóg jest z nimi”.