Gosia: Nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tylko znaleźć dobrego „idiotę”
W Afryce nauczyli się, że istnieje normalny czas i Muzungu time, co oznacza: my, biali, mamy zegarki, oni czas - uśmiecha się Andrzej, który razem z żoną Gosią lubi pomagać. Zobaczyliśmy też, że ludzie, którzy nie posiadają nic, są szczęśliwi. A my, choć niczego nam nie brakuje, nie umiemy się cieszyć.
Gdyby wierzyć w przypadki, wiele rzeczy, które przytrafiły się w życiu Małgosi i Andrzeja, byłoby ich wypadkową. Gdyby jednak przyjąć, że wszystkie kroki, jakie doprowadziły krakowskie małżeństwo do Ugandy, były wyższą koniecznością, trzeba w tym miejscu wprowadzić termin losu, palca Bożego, może determinizmu. A może po prostu zacząć opowieść?
Można ją zacząć prawie od końca, kiedy państwo Rzepeccy odebrali w 2015 r. tytuł Samarytanina Roku. - Gosia studiowała sześć lat, potem robiła specjalizację, ja w ciągu dziesięciu minut zostałem lekarzem medycyny - chwali się Andrzej.
Nagrodę „krakowskim lekarzom” wręczono za „działalność pomocową na kontynencie afrykańskim, m.in.: prowadzenie terapii i diagnostyki ludności z środkowej Ugandy, dostarczanie leków w te miejsca, pomoc medyczną i doposażenie szpitala misyjnego, prowadzenie remontów studni głębinowych w centralnej Ugandzie”. - Zgadzało się, tyle, że ja nie jestem lekarzem, tylko informatykiem. Zajmuję się systemami wideokonferencyjnymi, audiowizualnymi i sterowania - Andrzej wyjaśnia krótko, widząc, że i wyższe, i technologie wzbudzają lekkie zaniepokojenie.
Wyższe technologie i logistyczny zmysł przydały się w Ugandzie. Ubiegły rok Andrzej Rzepecki zakończył, mając na koncie 69 udrożnionych studni, z których, czasami po wielu latach, znów poleciała woda.
Mama i tata nauczyli Gosię, że trzeba się dzielić. I pomagać. Nie dla pieniędzy, ale dla zasady, jakkolwiek to zabrzmi staroświecko. Rodzice leczyli innych, więc wydaje się rzeczą całkiem oczywistą, że tak samo chciała Gosia. - Bawiłam się tabletkami, mówiłam w pierwszej klasie, że moim ulubionym językiem jest łacina, a książką atlas „Anatomia człowieka” - uśmiecha się. - Tu nie było przypadku. Służba ludzkości była mi wpojona.
Po drodze była jeszcze misja harcerska, w której brał udział także Andrzej. - Nieco lepiej poznaliśmy się zimą, w górach, kiedy w środku nocy zostaliśmy na polu i musieliśmy wspólnie zrealizować projekt, czyli dostać się do chatki. Udało się. Miałem pierwszy sukces. Nie czas na szczegóły - zaznacza. Potem było łatwiej. Bo choć ona była z tych oczytanych, a on z tych praktycznych, co sobie ze wszystkim radzi bez podręczników, udało im się dogadać i ustalić priorytety. - Ja je ustalałam, a on się nie sprzeciwiał -uściśla Gosia.
Budyń. Od niego zaczęły się misje. Salezjański Wolontariat Misyjny „Młodzi Światu” przeprowadzał w Gosinej szkole zbiórkę budyniu w proszku. - Pamiętam księdza Adama Parszywkę, który w tak mądry sposób opowiadał o niesieniu pomocy. Podeszłam nawet do niego, chciałam się włączyć. „Zdaj maturę i idź na studia, a potem zobaczymy”, usłyszałam.
Tak zrobiła. Rozpoczęła studia, stypendium naukowe przekazywała na działalność Caritasu, potem zaadoptowała na odległość afrykańskie dzieci. To mniej więcej w tym czasie Andrzej poprosił Gosię o rękę. - Nie było proste tak się z nią ożenić. Trzeba się było z terminami dopasować do różnych akcji charytatywnych, które już wtedy koordynowała.
Choćby w domu dla ukraińskich dzieci ulicy, w którym nauczyła się, że trzeba nastawić się na konkretną pomoc. Czasami selekcję. Tak, by nie zwariować, gdy w głowę wwierca się bezradne przekonanie, że nie da się wszystkim pomóc.
Kiedy nie mogła kolejny raz pojechać koordynować pracy wolontariuszy, znalazła szybko zastępstwo, bo jak mi mówi - nie ma rzeczy niemożliwych, tylko trzeba znaleźć „idiotę”, który nie wie, że są one niemożliwe. A słowo „idiota” w ustach Gosi znaczy coś między szaleńcem, desperatem a człowiekiem, który w każdej sytuacji daje radę. Andrzej radę dał. Zrobił nawet w ośrodku rewolucję, wprowadzając rozwiązania, które przyspieszyły pracę, organizację i skuteczniejsze docieranie z pomocą.
Do buszu pojechała sama już w trakcie specjalizacji: anestezjologia i intensywna terapia. Trafiła na misję polskich franciszkanów. Mówi, że to był przypadek. - Nie jest tak łatwo wyjechać na misję, trzeba mieć spore doświadczenie, lata pracy. Ja nie miałam, tak więc, kiedy po długich miesiącach dotarłam do szpitala w Ugandzie, dziękowałam losowi, że się udało.
Nie miała doświadczenia, ale wiedziała, jak się do wyprawy przygotować. - Potraktowałam to jak zwiad - mówi. - Miałam zobaczyć, czego ci ludzie potrzebują, jakie są ich oczekiwania, po co im tam jesteśmy. Zabrała ze sobą stetoskop, leki i pieniądze.
Wielu mieszkańców, do których dotarła, nigdy nie widziało lekarza. Codziennie kilkaset pacjentów badała, diagnozowała, podawała im leki. W szpitalu u ojców franciszkanów nie było wyposażania, nie było osób, które mogły operować, nie było nawet rękawiczek jednorazowych. Był za to ojciec Marek Warzecha, człowiek, który potrafił i chciał naprawiać świat. To on pomógł Gosi i Andrzejowi zrobić tam więcej.
Historia mogłaby teraz snuć się godzinami. I byłaby fascynująca, z dreszczykiem, emocjami, których biały człowiek już nie doświadcza. Ale ważne, żeby napisać, że Gosi , we współpracy z wieloma wspaniałymi ludźmi, udało się urządzić w buszu salę operacyjną (przekazanie jej wyposażenia zainicjował prezes Medycyny Praktycznej Wiesław Latuszek, który przypadkiem usłyszał opowieści Gosi). I ważne, by napisać, że Andrzejowi udało się uruchomić w rejonie Nakasongola (900 km2, 125 tys. mieszkańców) 69 zepsutych studni. Tak stali się ludźmi, którzy sprawiają, że pojawia się woda. Andrzej: - Rury ulegały korozji, wypadały w nich dziury, pompy przestawały pracować. W niektórych miejscach bieżącej wody brakowało od kilku lat.
Świetnie przygotowany projekt, ekspertyzy pozwoliły Andrzejowi pozyskać pieniądze. I założyć Fundację Innovaid. - Wymieniliśmy stare rury na takie, które będą służyć 40 lat - opowiada Andrzej. Jeździli z o. Markiem i montowali je. Jedna, druga, kolejne. - Radość była ogromna, proszę zobaczyć - zdjęcia, które pokazuje Andrzej, nie wymagają komentarzy.
Tak do końca nie wiadomo, czy to ludzie wybierają sobie takie życie, czy może jest odwrotnie. Może Gosia i Andrzej wcale nie musieliby myśleć o tym, jak pomagać innym, a może właśnie jest im to potrzebne, by czuć się ze sobą dobrze, lepiej? Nieważne. Mają kolejne pomysły i kolejne projekty, które są połączeniem ich ideałów, wiary, pracy i przekonania, że coś można zrobić dla innych. I że to jest fajne.